środa, 28 sierpnia 2013

Pewna praca dla studenta, czyli jak dorobić do kieszonkowego

Wakacje się kończą, sezon na korepetycje się rozpoczyna. Jeśli ktoś już jest zaprawiony w tych trudach i bojach nie musi intensywnie szukać uczniów, bo sami się znajdują. A co jeśli chcesz zacząć, ale nie wiesz jak? Albo czy się opłaca? Albo czy dasz radę? 

Na to jest jeden sposób - trzeba spróbować! Ale mówię z góry: jeśli nie wierzysz, że uda ci się przekazać wiedzę innym to nie zaczynaj. Uczniowie, a zwłaszcza dzieci wyczują, że nie jesteś pewny siebie i po korepetycjach. Za to jeśli jesteś przekonany, że umiesz, że przekażesz wiedzę, że masz trochę wolnego czasu i warto trochę zarobić to czytaj dalej :).

1. Pierwsze, co trzeba zrobić to określenie wolnego czasu i miejsca korepetycji. Będziesz dojeżdżać, czy przyjmować uczniów u siebie? Jesteś wolny w każde popołudnie, czy masz jakieś ograniczenia? Na jakim poziomie jesteś w stanie uczyć? Podstawówka, gimnazjum, liceum, dorośli? Czy chcesz uczyć dzieci? Czy masz jakieś materiały do nauczania?

W przypadku uczniów podstawówki w grę wchodzą jedynie dojazdy do ucznia i najlepiej po południu - max. 18. W przypadku dorosłych musi to być późne popołudnie bądź wieczór, często też wolą przyjeżdżać do korepetytora. Gdy uczysz licealistę - spytaj, czy jest to jego przedmiot maturalny, bo to całkowicie zmienia postać rzeczy.

Popytaj w okolicy i posprawdzaj w internecie, żeby dowiedzieć się jakie są stawki za godzinę z danego przedmiotu. Im popularniejszy przedmiot, tym niższe ceny i więcej uczniów. Z drugiej strony oferowanie języka wietnamskiego w małej miejscowości zapewne nie przyciągnie klientów. Jednym słowem: sprawdź potrzeby rynku!

2. Zrób sobie reklamę! Najskuteczniejsze są serwisy internetowe: e-korepetycje, korepetycje24, twojekorki. Zarejestruj się, pododawaj ogłoszenia, umieść zdjęcie, numer telefonu, email, cenę i imię. Nie podawaj adresu! W mniejszych miejscowościach warto również przejść się do pobliskich szkół i na przystanki autobusowe. Poprzyklejaj krótszą wersję swojego ogłoszenia w widocznym miejscu z możliwością oderwania telefonu. Pamiętaj, żeby na odrywanym pasku znalazł się też przedmiot, np. "MATEMATYKA 588-588-588". W dużych miejscowościach ta metoda raczej już nie działa.

Gdy zaczniesz uczyć najlepszą reklamą stają się polecenia twoich uczniów. Marketing szeptany potrafi zdziałać cuda!

3. Stało się! Wreszcie ktoś zadzwonił. Weź od razu kartkę i długopis, zapytaj o jaki poziom chodzi, jaka dzielnica (przydatne w przypadku dużych miast), jaki podręcznik (czasem warto wiedzieć). W przypadku adresu - nie zapomnij zapytać które to piętro oraz o domofon (niektórzy mają inne nazwiska, niektórzy podają kody do wejścia). Pamiętaj, żeby zapytać o numer telefonu kontaktowego i imię ucznia. Podaj cenę, jeśli jest inna niż w ogłoszeniu. I przede wszystkim - nie spóźnij się na pierwszą lekcję.

4. Jeśli ma się sporo uczniów wszystko zaczyna się mieszać. Wtedy warto zainwestować w jakiś zeszyt czy notatnik. Ja zawsze zapisuję datę, imię, co robiliśmy, co zadałam i co trzeba powtórzyć. Proste, zwięzłe i działa! W ten sposób można sprawdzić zapewnienia ucznia, że "tego na pewno nie było!". Dobre są też bruliony z przekładkami - jedna przekładka na jednego ucznia, bądź na jeden dzień tygodnia - jak wygodniej!

5. Pod koniec roku szkolnego rodzice uczniów pewnie ci powiedzą, czy są zadowoleni. Podkreśl, że wciąż będziesz udzielać korepetycji i żeby zadzwonili pod koniec sierpnia. W ten sposób rezerwują sobie miejsca i wiesz ilu nowych uczniów możesz "przyjąć". Wrzesień i październik to największa fala telefonów, kolejna to styczeń (koniec semestru się zbliża!) i marzec (egzamin gimnazjalny już blisko! matura za chwilę!). Czasem fala telefonów nadchodzi również w lipcu - w końcu na sierpniowe terminy poprawkowe też jakoś trzeba się nauczyć. Nie zrażaj się, jeśli przez dłuższy czas nikt nie dzwoni - tak bywa. Dużo również zależy od nauczanego przedmiotu - angielski czy matematyka są dużo popularniejsze niż filozofia i niderlandzki. 

Macie jakieś uwagi? Czy o czymś jeszcze trzeba pamiętać przed udzielaniem korepetycji? Coś pomyliłam, o czymś zapomniałam? Pisz! :)

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Niezbędnik studenta: co student mieć powinien!

Szkoła za pasem, maturzyści są już po 3 miesiącach wakacji, niby jeszcze trochę wolnego zostało, ale już się chce działać! Już się chce robić! Przecież to już wrzesień prawie, czas się uczyć. A tu nie, jeszcze miesiąc wakacji. No to przyszły student szuka. A to informacji o uczelni, o nowym mieście, o kierunku, o akademiku i tak dalej... No i pyta wujaszka Google co każdy student mieć powinien. Otóż:

1. Plecak, torba, torebka
Podstawowa rzecz do wrzucania całej reszty rzeczy. Musi pomieścić A4, a i strój na WF czy buty na zmianę też warto tam trzymać.

2. Papier
Do notowania, w przeróżnych formach: zeszyty, bruliony, luźne kartki. Wszystko ma swoje wady i zalety, otóż:

zeszyt
Dobry do przedmiotów, z których jest tylko wykład i nie można dostać prezentacji na maila. Wtedy nic się nie gubi i jako takie notatki są. Minusem jest to, że jak się coś opuści to albo trzeba przepisywać, albo jakoś przymocowywać ksero notatek kolegi, co jest troszkę niewygodne.

brulion
Z jednej strony ekstra, bo i wszystko w jednym miejscu, i jakby co to można bezproblemowo wyrwać. Z drugiej - zazwyczaj są ciężkie. No i minus taki sam jak z zeszytami. Te z twardą okładką dobre są na zajęcia w laboratorium - można pisać "w powietrzu", a to że czasami trzeba liczyć po parę razy to samo nie przeszkadza, bo kartki wyrywamy.

luźne kartki w skoroszycie
Dobry pomysł gdy jest wykład (i trzeba dużo notować), na którym jest też prezentacja (i można ją dostać). Nie zajmuje dużo miejsca, dość lekki. Problem się tworzy, gdy kartek zaczyna być za dużo, wtedy jedyne rozwiązanie to...

luźne kartki w segregatorze
Uniwersalne rozwiązanie - można mieć kilka węższych na przedmioty na cały okres studiów, albo jeden szeroki na semestr. Z perspektywy czasu patrząc - na matematykę wzięłabym osobny, bo trwa 4 semestry. 

Więcej o notowaniu w tym poście.

3. Teczka
Nie ważne jak masz zamiar prowadzić notatki, potrzebujesz teczkę. Co chwilę coś się dostaje, coś trzeba oddać, coś się kseruje. Najłatwiej powkładać to wszystko do teczki i w domu na spokojnie porozdzielać gdzie trzeba. 

4. Kalendarz
Absolutnie konieczny. Do zapisywania terminów kolokwiów, egzaminów, kartkówek itd. Ale też do tych przyjemnych terminów - wolne dni, odwołane zajęcia, godziny dziekańskie. Ja preferuję takie z planem na cały tydzień na 2 stronach - od razu widać, co się dzieje.

Więcej o kalendarzach tutaj.

5. Konto na Facebooku
Można być zagorzałym przeciwnikiem i dzielnie się opierać, ale bez konta na Facebooku długo nie postudiujesz. I nie mówię tutaj o nawiązywaniu znajomości i przyjaźni, ale o ważnych informacjach z uczelni, które tam się pojawiają. Starosta zamiast docierać do całego roku osobno może napisać krótki post dla wszystkich. O wiele łatwiej!

6. Konto Google
Prowadzący zawsze pytają o maila grupy/roku. Ciągle jest coś do podesłania, warto mieć do tego dostęp. Wprawdzie konto grupy na Gmailu jest osobne, ale warto zapoznać się ze wszystkimi funkcjami wcześniej. Przykład? Synchronizacja z kalendarzem - mega pomocne!

7. Konto na Dropboxie
Jeśli masz laptopa, tablet i telefon, wszystko z dostępem do sieci to Dropbox jest świetnym pomysłem. Pliki wrzucasz do jednego folderu i zaraz są dostępne na innych urządzeniach. Tak po prostu. Fajne miejsce na trzymanie elektronicznych kopii prezentacji.

8. Konto w banku
Bez własnego konta w banku nie dostaniesz żadnego stypendium, zdecydowanie trzeba mieć swoje.

9. Konto na gryzoniu
Jeśli czegoś szukasz w bibliotece, to zapewne prędzej znajdziesz na gryzoniu...

10. Drukarka
Czasem słyszy się o studentach bez drukarki, ale zazwyczaj w pytaniach "możesz mi coś wydrukować?". Warto mieć swoją, choćby czarno-białą "jednorazową" atramentową. Po prostu trzeba drukować...

11. Tablet też się przydaje, ale nie jest niezbędny
Jak się nie ma drukarki, to z tabletem łatwiej. Ale z drugiej strony - drukarka dużo tańsza...

12. Notatnik
Może to być zwykły zeszyt A5. Ważne żeby było miejsce na wszystkie notatki, które nie są związane z treścią wykładu/ćwiczeń/... a mogą być/są ważne. Numery telefonów do prowadzących (niektórzy dają), maile, godziny konsultacji i otwarcia biblioteki. Numer do kolegi z grupy, który prowadzi świetne notatki z nielubianego przedmiotu. To wszystko trzeba gdzieś zapisać :).


Macie w głowie jeszcze jakieś elementy wyposażenia studenta?

EDIT 27.08

13. Długopisy, zakreślacze, cienkopisy, mazaki i tak dalej...
Wszystko, co pisze się przydaje. Żeby notatki nie były zbyt czarno-białe, żeby się lepiej czytało, żeby było czym rysować na nudniejszych wykładach. Mnogość zastosowań! Przypomniały: Lasubmersion i N. Dzięki dziewczyny!

Przyszłym inżynierom przyda się również ołówek, gumka i kalkulator - taki porządny, naukowy.

14. Gry i zabawy
Na nudne wykłady. Czasem po prostu się nie da słuchać i koniec. Więc albo się na taki wykład zwyczajnie nie idzie, albo jakoś trzeba przesiedzieć (np. jak ktoś wymyśli sprawdzanie obecności). Jak już Ikupasi wspomniał w komentarzach: karty do gry, tablet do oglądania seriali, konsola do gier... wszystko się może przydać! Ja ze swojej strony dodam jeszcze tylko ciekawą książkę do poczytania.

15. Internet w telefonie
Mega przydatna rzecz, zastosowań mnóstwo. Można szybko sprawdzić maile, plan zajęć, zarezerwować książki w bibliotece, sprawdzić w Google o co chodzi w tym ćwiczeniu...

16. /kierunki techniczne/ Blok techniczny/rysunkowy A3
Rysunki techniczne trzeba przeżyć. Zazwyczaj przez pierwszy semestr się rysuje, a przez drugi pracuje z komputerem. W związku z tym blok trzeba mieć i koniec. Przydaje się również linijka 30 cm, ołówki o różnej miękkości, porządna gumka...

piątek, 23 sierpnia 2013

Praktyki i bezpłatny poradnik rekrutacyjny

Przez jakiś czas się nie odzywałam, ale mam dobry powód! Otóż odbywam praktyki w międzynarodowej korporacji oferującej produkty i rozwiązania dla odlewnictwa. Oddział w Polsce nie jest ogromny, ale dzięki temu praktyki odbywam w całym zakładzie! Głównie spędzam czas w Biurze Obsługi Klienta, ale pomagałam już również w laboratorium i w dziale jakości. Jestem okropnie zadowolona i strasznie podoba mi się to, co robię. Jedynym minusem jest wstawanie o 5.45 i powrót do domu po 16, ale da się przeżyć :).

Moje praktyki trwają aż do 20 września, więc można powiedzieć, że dopiero się rozkręcam. Zaskoczona jestem ile wiedzy zdobytej na obu kierunkach już zdążyłam wykorzystać! Zarówno z chemii, z zarządzania jakością, z budowy maszyn, jak również z języka biznesu i korespondencji służbowo-handlowej. Co chwilę ktoś znajduje mi nowe zadanie do wykonania, dostaję mnóstwo maili z różnymi priorytetami i nawet nie wiem kiedy mi ucieka te 8 godzin. Mam zagwarantowaną również wodę, kawę, herbatę oraz cztery różne dania do wyboru każdego dnia. Cudownie!


Jakiś czas temu wzięłam udział w ankiecie internetowej, do których wypełnienia zachęca Biuro Karier. Tym razem było to badanie EBEI poświęcone porównaniu atrakcyjności sektorów gospodarki oraz zaangażowaniu pracowników i kandydatów w marki pracodawców. Po prostu zaznacza się, gdzie chciałoby się pracować. Byłam zaskoczona, gdy dostałam na maila poradnik rekrutacyjny "Podglądamy pracodawców, 60 pytań o rekrutację". Jest on dość dobrze przygotowany, warto go poczytać i dowiedzieć się, co można poprawić we własnej strategii poszukiwania pracy. Jeśli chcecie go zdobyć to ankieta jest dostępna TUTAJ i można ją wypełniać jeszcze do 1 września. Zachęcam!


Jestem w trakcie pisania kilku postów na obiecane tematy - pojawią się już wkrótce!

czwartek, 8 sierpnia 2013

Jak ochłodzić mieszkanie latem?

Gdzie nie spojrzeć upały są tematem numer jeden. Wszyscy ciągle powtarzają żeby pić wodę, nie wychodzić w południe i używać kremy do opalania w celu ochrony skóry przed palącym słońcem. Wszystko ładnie pięknie, ale jak wytrzymać w mieszkaniu z oknami na południe i bez klimatyzacji?

Poniższe punkty pomagają przetrwać mojej rodzinie największy skwar od 3 lat. Wcześniej próbowaliśmy przeróżnych sposobów, łącznie z wiatrakiem w każdym pokoju, czy przenośnym klimatyzatorem. Najtańszy i właściwie najłatwiejszy sposób opisałam poniżej. 

W mojej sypialni nie mam klimatyzatora, ani nawet wiatraka, za to spore okno od południa. W ciągu dnia temperatura utrzymuje się na poziomie 26, 27 stopni, wieczorem spada do 23. Koło północy przyjemne 20 stopni gwarantuje mi spokojny sen. 

1. Zasłonić okna od południa
Najlepsze w tym celu są rolety zewnętrzne, niestety są one również najdroższe. Dobrze spiszą się rolety wewnętrzne na szyby, najlepiej zaciemniające i w jasnym kolorze. Najlepiej odbijają promienie słoneczne, o czym można doskonale się przekonać poprzez zwyczajne dotknięcie zasłoniętej szyby. Jest ona naprawdę bardzo gorąca!

Jeśli nie mamy nawet takich rolet warto zasłonić okna żaluzjami, czy chociażby zasłonami. Każda ochrona pomoże nam choć trochę. A na przyszły rok warto lepiej się wyposażyć niż cierpieć katusze ;)

2. Zamknąć okna od południa
W żadnym wypadku nie wpuszczamy słońca do pokoju! Bronimy się przed słońcem, a nie przed powietrzem samym w sobie, dlatego należy pamiętać o zamknięciu okna gdy tylko promienie zaczną go ogrzewać. 

Wyjątki? Jeśli w pokoju jest naprawdę duszno, okno można rozszczelnić. Jeśli na dworze wieje przyjemny chłodny wietrzyk okno można uchylić. Jednak najskuteczniejsze jest zawsze zamykanie okna.

3. Otworzyć drzwi do pokoju
Jeśli zamkniemy okno i zamkniemy również drzwi to zrobimy z tego pokoju piekarnik. Drzwi muszą być otwarte, bo powietrze musi się ruszać! Najlepiej na oścież, jeśli nie można to nawet uchylone dadzą radę. 

Jeśli wieje i mamy uchylone okna to otwarte drzwi umożliwiają lekki przeciąg - świetna opcja podczas upałów!

4. Otworzyć okna od północy
Jeśli mamy okna na kilka stron świata to te od północy warto otworzyć - słońce się na nim nie opiera więc wpuszczamy jedynie (owszem ciepłe) świeże powietrze. Nie można zamykać całego domu na cztery spusty, gdy w nim przebywamy. Pamiętajmy, że sami wydzielamy ciepło, tak samo jak komputery i wszystkie inne urządzenia elektryczne. Przepływ powietrza musi być!

5. W nocy otworzyć wszystkie okna i zamknąć drzwi do sypialni
Noce są świetną porą na wywietrzenie mieszkania. Szczerze mówiąc najlepsza pora to jakaś godzinka przed wschodem słońca, ale komu by się chciało wstawać...

Zamknięte drzwi gwarantują nam chłodzenie tylko pomieszczenia w którym śpimy. W innym przypadku chłodzilibyśmy zbyt dużą powierzchnię (przedpokój, kuchnia, łazienka, pokój dzienny) i nic by z tego nie wyszło. Najchłodniej w nocy musi być w sypialni! 

W pozostałych pomieszczeniach również otwieramy okna i pozwalamy im się chłodzić równocześnie. Zapewne rano będzie w nich cieplej niż w sypialni, ale przynajmniej się wyśpimy.

Jeśli ktoś mieszka nisko i boi się zostawiania otwartych okien na noc to warto je chociaż uchylić.

6. W ciągu dnia nie przebywać w sypialni
Powtórzę jeszcze raz: my też wydzielamy ciepło! Nie nagrzewajmy pomieszczenia do spania. Starajmy się przebywać w kuchni, czy pokoju dziennym. Wyłącz urządzenia w sypialni! Telewizor, komputer? Wyłącz z gniazdka. Ot i cała filozofia.

7. Jeśli nawet masz klimatyzator to...
Zamknij wszystkie okna, te od południa dodatkowo zasłoń. Klimatyzator pobiera prąd, więc jeśli nie chcesz zbankrutować w ciągu miesiąca ułatw mu pracę i nie pozwalaj słońcu nagrzewać mieszkania. 

Klimatyzator wysusza powietrze, dlatego trzeba pamiętać o odpowiednim nawilżeniu.


To chyba tyle. Macie inne pomysły na utrzymaniu w mieszkaniu temperatury zdatnej do życia?

wtorek, 6 sierpnia 2013

Coming up next...

Wakacje w pełni, a ja mam aż za dużo czasu wolnego. Jak zapewne wiecie w ciągu roku szkolnego/akademickiego roboty mam nie tylko po pachy, ale nawet więcej :). Zupełnie nie jestem przyzwyczajona do takiego nic-nie-robienia i na Słowacji męczyło mnie to okropnie, dlatego też wróciłam do Polski. Tutaj mam więcej zajęć i jako tako organizuję sobie jakoś ten nadmiar czasu.

Spędzam go głównie na Courserze, z książką na leżaku, czy w poszukiwaniu blogów i stron internetowych o oszczędzaniu i zarabianiu pieniędzy. W związku z tym posty na blogu też będą o tę tematykę zahaczać. Oczywiście nie jestem ekspertem w zarabianiu, tym bardziej nie mam żadnego doświadczenia w pisaniu recenzji książek. Zresztą tak wiele blogów o tej tematyce można bez problemu znaleźć, że moje tutaj wygłupy byłyby co najmniej śmieszne.

Z tego też powodu będę pisać właśnie o tym blogach i stronach, które czytam i które mnie inspirują. Może zainteresują również Was?

Oprócz tego od około 2 lat poszerzam moją wiedzę na temat Holocaustu oraz zagłady Polaków podczas drugiej wojny światowej. Przeczytałam sporo książek na ten temat, głównie pamiętników, dzienników czy wspomnień, teraz oglądam wykłady na Courserze - The Holocaust. Kurs trwa aż 10 tygodni i co tydzień jest do obejrzenia ponad 2 godzinny wykład (oczywiście podzielony na mniejsze części). Dodatkowo omawiane są książki i filmy związane z tą tematyką. Kurs prowadzony jest przez dwóch starszych panów - gorąco polecam! Posty na ten temat planuję raz w tygodniu, w piątki. Albo polecę jakąś książkę, może jakiś film, albo kurs, czy wykłady. Nie są to pozycje bardzo popularne, dlatego nie powinno to powielać treści innych blogów, zatem nie powinnam przynudzać :). 

niedziela, 4 sierpnia 2013

Jak wyglądają warsztaty językowe AIESEC?

Ostatnio sporo osób się mnie pytało jak wyglądają warsztaty językowe AIESEC, czy w ogóle warto się tym zainteresować, czy się opłaca i tak dalej. Postanowiłam, że napiszę tutaj dla wszystkich zainteresowanych :)

Na warsztaty językowe z AIESEC chodziłam przez 8 tygodni, w moim przypadku był to język hiszpański na poziomie B1-C1. Grupa była 3 osobowa + Favio, nasz "nauczyciel". Zajęcia polegały na odświeżaniu gramatyki w sposób bardzo bezbolesny, poszerzaniu słownictwa w sposób jeszcze przyjemniejszy oraz na doskonaleniu umiejętności mówienia i słuchania. 

Ale od początku. Pierwsze co trzeba zrobić to wypełnić formularz na stronie AIESEC University, wybrać interesujące warsztaty i zapłacić. Na początku i na końcu terminu rejestracji jest trochę taniej, więc radzę wtedy się zapisywać na konkretne kursy. Miast jest sporo (aktualnie 8), teraz Katowic nie ma, nie wiem dlaczego. 

Warsztaty są prowadzone na różnych poziomach zaawansowania, przy małych grupach liczba godzin jest troszkę mniejsza, ale w niczym to nie przeszkadza. Ja miałam zajęcia raz w tygodniu po dwie godziny. Spędzaliśmy je głównie na zwykłej rozmowie, przy okazji powtarzając czasy i tryby. Favio dyskretnie poprawiał największe błędy, ale skupialiśmy się na ogólnym przekazie informacji. Nie mieliśmy żadnych testów ani podręczników. Mieliśmy jeden słownik, ale w razie potrzeby Favio podawał tyle synonimów, a w końcu odpowiednik angielski, że nie mieliśmy problemów ze zrozumieniem. 

Wprawdzie warsztaty odbywają się po angielsku i na poziomie A1 na pewno jest on potrzebny, to jednak na wyższych już niekoniecznie. Jeśli coś już się łapie, chociażby podstawy to można sobie poradzić wspomagając się słownikiem i kolegami/koleżankami z grupy. Nie ma co się bać! Warsztaty są w miarę tanie, a zapewniają kontakt z prawdziwym mówionym językiem. Na końcu dostaje się certyfikat, jest gala podsumowująca - ogólnie bardzo miło i przyjemnie. Warto!

Ja zdecydowanie polecam i jeśli miałabym taką możliwość to na pewno poszłabym jeszcze raz. Niestety (przynajmniej na razie) warsztaty w Katowicach nie są organizowane. A szkoda!

Masz jeszcze jakieś wątpliwości co do warsztatów? Pisz śmiało w komentarzach!

piątek, 2 sierpnia 2013

[SK] Kolejny dzień w lesie + leśny prezent

17 lipca. Środa. Dzisiaj mało się działo, jak zwykle. Przed południe spędziłam w naszej części domu, na śniadanie znów dostaliśmy kromki z margaryną. Pooglądałam wykłady na Courserze, zaliczyłam quiz i akurat była pora obiadowa (czyli około 13). Poszłam z Olą, bo Selczuk był na siłowni. Na obiad był... szczaw! Jakaś taka zielona papka z jajkiem na twardo. I do tego ewentualnie chleb. Szału nie ma... Wyszło na to, że wszyscy jedli tylko zupkę, jarzynową oczywiście. Ale ale! Idziemy do pobliskiego lasu! Z dwoma "ciociami" i wszystkimi dzieciakami. 

Najpierw wszystkim strasznie gorąco, wprawdzie lasek jest niedaleko, ale słonko porządnie grzeje. Tak nas zaskoczyli, że jako jedyne mamy krótkie spodenki i żadnej wody przy sobie. Zaraz po wejściu do lasu żałuję, że nie zdążyłam się spryskać odstraszaczem - komary tutaj mogą połykać w całości. Przynajmniej zrobiło się przyjemnie chłodno. Trochę błotka jest, w końcu niedawno porządnie lało. Dzieciaki wrzeszczą, biegają, nie słuchają cioć. Czuję się jak na wycieczce szkolnej w gimnazjum - całkowita samowolka. Ci najmłodsi ciągle coś jedzą - a to maliny, a to jeżyny, czasem nawet jagody się znajdą. W największych kałużach pływają kijanki, a czasem nawet małe zielone żabki. I człowiek od razu czuje się lepiej!

Trochę pochodziliśmy, ale najstarsze dziewczyny (właśnie w wieku gimnazjalnym) zaczęły marudzić. A bo nogi bolą, a bo nudno, a bo co tu robić, a bo komary strasznie gryzą (z tym akurat się zgodzę), a po co dalej iść? Pod takim ostrzałem pytań ciocie się uginają i zawracamy. Po drodze zbierają one pokrzywy, będą robić napój dla dzieciaków. Było w czym wybierać!

Właściwie nic więcej dzisiaj się nie działo. Późne popołudnie i wieczór jak zwykle - leniwe i bez konkretnego zajęcia. 

18 lipca. Czwartek. Obudziłam się, poszłam pod prysznic, potem chciałam zjeść śniadanie. Ale znalazłam na nodze kleszcza! No to szybko próbuję go wyciągnąć (to już mój drugi kleszcz, więc jako tako wiem co robić). Niestety ten egzemplarz trzyma się mocniej niż poprzednik. Wyciągnęłam tylko część. Szybciutko poszłam na górę, do dyrektorki. Mówię co i jak, dostałam adres przychodni, wskazówki dotyczące trolejbusu i jadę. Wcześniej jeszcze chciałam sprawdzić dokładnie na mapie, ale nie mam internetu (znów!).

Bez problemu trafiłam do budynku. Potem było gorzej. Zaczepiłam jakiegoś ratownika (a przynajmniej tak wyglądał) i pytam gdzie mam iść. Pogadał z kimś i zaprowadził mnie na piętro i mówi, żeby pukać po kolei to ktoś mnie przyjmie. No dobra, próbuję. Sześć różnych lekarek mnie odsyła, w końcu ktoś mnie zaprowadza do tej "właściwej". Tamta mówi, że owszem ona mnie może przyjąć, ale mi tego nie wyciągnie. Każe mi czekać pod zabiegowym, za chwile wychodzi pielęgniarka i mówi, że nie. Ona nie może, bo ona nie ma skalpela u siebie. No to mówię, że to tylko kleszcz, to nie trzeba skalpela to tylko wyjąć i już. Nie, ona nie może, trzeba chirurga. No dobra, to pytam gdzie ten chirurg. Nie ma. Będzie o 17, ale tylko godzinkę, więc trzeba być wcześniej kolejkę zająć. Miałam dość! Chcą mnie ciąć, żeby wyjąć pół kleszcza, a i to nie jest pewne, bo chirurg może wymyślić coś innego. Wróciłam w upale, bez jedzenia, do domu. 

Byłam kompletnie wyczerpana. To odsyłanie i całkowite olanie mnie wykończyło mnie psychicznie i fizycznie. Stwierdziłam, że dłużej tego niezdecydowania nie wytrzymam i się stąd zabieram. Zjadłam śniadanie, spakowałam się, wrzuciłam wszystko do samochodu i już po 13 byłam na stacji benzynowej w drodze do domu. Przyjechałam przed 18 do Katowic. A następnego dnia poszłam do mojej przychodni, dostałam antybiotyk i pani pielęgniarka bez problemu igłą wyciągnęła pozostałości mojego kleszcza. 

Tak się skończył mój wolontariat na Słowacji. Trochę smutno...

środa, 17 lipca 2013

[SK] Słowackie cuda pod ziemią

16 lipca. Wtorek. Wstaję o 8 rano, przygotowuję się do dzisiejszej wycieczki. Mamy w planie do zwiedzenia trzy jaskinie na Słowacji. My, czyli ja i Selczuk, tym razem samochodem. Godzinę później czekam w salonie aż zjawi się mój towarzysz podróży, mieliśmy wyjechać kwadrans po dziewiątej. Po chwili zjawia się...

- We're leaving in ten minutes.
- No, at nine fifty.
- No, nine FIFTEEN!
- Oh shit!

Okazało się, że jak zwykle źle zrozumiał. Zebrał się na szybko i już jak mieliśmy wychodzić to zwracam mu uwagę, że krótkie spodenki i klapki to nie jest dobry wybór, gdy się chce zwiedzać jaskinie. Przy okazji dowiedziałam się, że jeszcze żadnej nie zwiedzał. Właściwie prawie nic nie zwiedzał. Ciągle się tylko chwali, że podczas wakacji przebywa w domku letniskowym rodziców, wstaje o 13, pływa, je obiad o 18, a potem idzie na imprezę. Naprawę, ma się czym chwalić...

Wyjeżdżamy. Niestety przyjeżdżamy na miejsce 6 minut za późno, musimy czekać na wejście o 11. Wszystko zaczyna się sypać. Selczuk jest głodny, przecież nic nie jadł. Jeździmy po miasteczku, znajdujemy jakiś wielki kościół i mnóstwo Cyganów! Nie ma żadnego centrum, ani otwartych restauracji. W sklepiku kupuje sobie jakieś przekąski i coś do picia. Czekamy na otwarcie jaskini.

Udaje nam się zakupić bilety studenckie, jednak nie mam żadnych zdjęć - opłata za fotografowanie to aż 10 euro! Jasovska jaskinia jest piękna, spędziliśmy w niej 40 minut. Oczywiście wszystkie chodniki są wybetonowane, całość przystosowana do turystów perfekcyjnie. Pani przewodnik bardzo miła, potrafiła odpowiedzieć nawet na dodatkowe pytania. Razem z nami było sporo Słowaków, ale też grupa Ukraińców. Ich przewodnik tłumaczył im wszystko na rosyjski, trochę to przeszkadzało w odbiorze...

Żeby dostać się do kolejnej jaskini mieliśmy dwie drogi - widokowa przez góry, albo ekspresówką. Oczywiście pojechaliśmy trasą z widoczkami. Przejeżdżaliśmy przez lasy, wsie i osady, góry i wzniesienia. Czasem zdarzały się naprawdę ostre zakręty. Oczywiście znów zobaczyliśmy mnóstwo Cyganów. Tak nam się dobrze jechało, że do Ochtińskiej Jaskini Aragonitowej weszliśmy dopiero o 14. 

Znów wchodzimy na bilety studenckie, tym razem grupa jest liczniejsza. Do jaskini wchodzi się sztucznie drążonym tunelem, głównie schodami w dół. Po otwarciu stalowych drzwi naszym oczom ukazuje się to cudo natury. Jaskinia jest dużo mniejsza, ale jeszcze piękniejsza. Aragonitowe nacieki są po prostu prześliczne. To trzeba zobaczyć!

Do ostatniej jaskini możemy wejść najpóźniej o 16, jest oddalona o 50 km na północ. Jadę przez ten górzysty teren tak szybko, jak mogę. Podążamy za brązowymi znakami, przynajmniej to na Słowacji jest dość dobrze zorganizowane. Na parking przyjeżdżamy o 15.40. Okazuje się, że wejście do Dobszyńskiej Jaskini Lodowej znajduje się na górze - czeka nas jeszcze kilometrowy spacer. I... nie zdążyliśmy. Nie udało nam się zobaczyć tej jaskini, bardzo z tego powodu żałujemy. Ja na pewno jeszcze tam wrócę, Selczuk pewnie nie. Zjedliśmy obiad w pobliskiej restauracji, ceny oczywiście zawyżone - nie mają żadnej konkurencji.

W drodze powrotnej zobaczyliśmy również centrum miasteczka Rożniawa. Rynek jest w przebudowie, wg tablicy informacyjnej całość miała się skończyć w styczniu tego roku. Oczywiście za pieniądze Unii, poczułam się jak w Polsce. Zjedliśmy lody i wróciliśmy do Koszyc. Byłam naprawdę wymęczona tą długą wycieczką. Szkoda tylko, że nie zdążyliśmy do tej ostatniej jaskini...

wtorek, 16 lipca 2013

[SK] Nuda... Nic się nie dzieje...

14 lipca. Niedziela. Leje. Znowu. Po śniadaniu jednak się wypogadza i zaczyna świecić słonko. Po obiedzie "ciocia" prosi nas o zorganizowane zabawy największemu łobuzowi, żeby go trochę zmęczyć. Zaczęliśmy kopać piłkę, ot tak. Z czasem zaczęły się schodzić dzieciaki, potem ci wyrośnięci. W końcu wyszło na to, że gramy mecz. Drużyny po 4 osoby + w jednej łobuziak. Oprócz mnie gra jeszcze jedna dziewczyna, Simona. Ma 16 lat i będzie fryzjerką. 

Początkowo stoję na bramce i trochę się nudzę. Nie lubię tej pozycji za bardzo. W końcu Simona się męczy i chce się ze mną zamienić. Od razu się zgadzam i już mogę pokazać chłopakom co umiem. Wbrew pozorom (150 cm wzrostu ;) potrafię się poruszać na boisku. Wyszło na to, że wbiłam 2 gole + 1 asysta. Zostałam nazwana "tvrdą frajerką", co chyba miało być komplementem. Przez resztę dnia nie robiliśmy absolutnie nic. 

15 lipca. Poniedziałek. Pada. I na dodatek od rana burze. Nic tu nie ma do roboty. To już dwa tygodnie, a jeszcze nie zaczęliśmy pracować. To już mój 16 dzień w Koszycach. Wow! Wielka szkoda, że nie mamy zajęcia, bardzo mi się tutaj podoba. Piszę do mojej "zwierzchniczki" w AISESC z pytaniem, co mamy tu robić. Okazuje się, że dyrektorka nie planuje przydzielić nam żadnych zadań. Mamy po prostu być "w razie czego". Dla mnie to okropna strata czasu. Przez cały dzisiejszy dzień nawet nie widziałam dzieciaków, bo padał deszcz. Dom dziecka nie do końca wywiązuje się z umowy - możemy zostać i nic nie robić, albo zrezygnować i wrócić do domu bez żadnych konsekwencji. Po prostu na papierze wciąż będziemy odbywać praktyki. Po dłuższych przemyśleniach decyduję się zrezygnować - nie rozwijam się tutaj, nawet nie ma z kim pogadać w ciągu dnia. 

Ten tydzień przeznaczam na zwiedzanie, mam już zaplanowane 4 wycieczki. Do piątku włącznie mam czas wypełniony. W sobotę (albo niedzielę) wyjeżdżam, wracam szukać zajęcia w Polsce. Niestety czasem praktyki z AIESEC nie wypalają. A szkoda...

poniedziałek, 15 lipca 2013

[SK] Deszcz, buchty, deszcz, monopoly, deszcz...

12 lipca. Piątek. Pada, pada, pada, pada. Po śniadaniu razem z Markiem decydujemy, że zrobimy buchty (przepis po słowacku). Robi się je z ciasta drożdżowego, więc naturalnie najpierw trzeba zrobić rozczyn. I tutaj zaczynają się pierwsze schody - nie mam pojęcia jak to wytłumaczyć po słowacku. A przede wszystkim jak wytłumaczyć, że potrzebuję do tego filiżanki, a nie wielkiej miski? Po głośniejszej wymianie zdań, gestów, pokazów itd. dochodzimy do tego, że ja robię rozczyn a Marek patrzy. I krzyczy, że źle robię i trzeba iść po nowe drożdże. Dopiero 10 minut później, gdy drożdże już urosły, wreszcie mi uwierzył. I przyznał rację, że jednak wiem, co robię!

Wyszło na to, że Marek wie jak się zjada buchty, a nie jak się je robi ;). Do tego ponoć potrzebował mnie. No to cóż, trzeba chłopaka nauczyć. Wsypuję mu wszystko do miski i mówię, żeby wyrobił ciasto. Potem pokazuję mu, co ma robić. Załapał. Zrobił piękną kulkę i odłożyliśmy to na kolejne 30 minut. Faceci w kuchni są strasznie niecierpliwi, do tego stopnia, że Marek postawił naszą miskę z ciastem przed otwartym piekarnikiem i w ten sposób ją grzał, żeby było szybciej ;). 

Wreszcie ciasto wyrośnięte, czas na wałkowanie. Jako nadzienie ma nam służyć wieloowocowa marmolada. Wiadomo - jest twarda. Tutaj kolejny problem - wytłumaczyć po polsko-słowacku, że musi być twarda, bo w piekarniku zmięknie. Po kolejnej wymianie poglądów, Marek stwierdził, że jeśli się nie uda, to mam go zabrać do cukierni na oryginalne buchty. Cóż za niewiara! 

Buchty się pieczą tylko 20 minut. Zaraz po wyłączeniu się piekarnika, Marek zabrał się za skosztowanie jednej iii... okazało się, że są pyszne! Dla mnie smakują identycznie, jak polskie rogaliki z marmoladą ;) Pycha! No i nie muszę lecieć w tym deszczu do cukierni!

13 lipca. Sobota. Mieliśmy jechać w góry, pochodzić po dolinie i obejrzeć zamek. Mieliśmy. Ale leje. Od rana do wieczora leje. Znów zostajemy w domu. Mam już serdecznie dość tego nic-nie-robienia. Ja tak nie potrafię - żeby mieć całe dnie wolne? I podobno mają już nic więcej od nas nie chcieć. Ja tutaj zwariuję z nudów. Ostatnie konkretne zajęcie z dziećmi? W poniedziałek. Po co w ogóle tu przyjechaliśmy? 

Po obiedzie gram z dzieciakami w coś w rodzaju monopoly. Różnica jest taka, że kupuje się konie. I jest po słowacku. I nie ma wszystkich kart, pionków, pieniędzy, jest jedna kostka. Oprócz tego, mają jeszcze chińczyka. Ale nie możemy zagrać - nie ma planszy. Mają bardzo mało zabawek - dwie niekompletne planszówki, parę pluszaków i książek. No i telewizor. Spędzają przed nim całe dnie, okropnie się nudząc.

niedziela, 14 lipca 2013

[SK] Ogród botaniczny podejście drugie!

11 lipca. Czwartek. Już o 10 rano wyruszamy "na miasto" - idziemy do ogrodu botanicznego z Jożo, jednym z chłopaków mieszkających z nami. Najpierw autobus, potem tramwaj i po paru zawirowaniach jesteśmy przy kasie. Udaje się nam wszystkim wejść na bilety studenckie bez sprawdzania legitymacji i już po chwili znajdujemy się w szklarni. Jest bardzo wilgotno, duszno, upalnie. Wokół nas zielono, mnóstwo roślin, kwiatów, drzew...
A oto... motyl!
W pierwszej "sali" znaleźliśmy nawet... motyla! Piękny, duży, wcale nie uciekał. Schował się pod parapetem, zaraz obok grzejników. 
Były też miejsca z zakazem wstępu
W jednym pomieszczeniu mieszkały ptaki w klatce. Strasznie hałasowały, ale były śliczne, różnokolorowe. Ciągle przelatywały z gałęzi na gałąź i przyglądały się nam. Były oddzielone szkłem z jednej strony, dlatego większość zdjęć wychodziła nienaturalnie, albo rozmazana. Szkoda.
Ptasek ;)
Potem odwiedziliśmy salę z samymi kaktusami. Uwielbiam je! Sama mam w pokoju aż trzy, wszystkie malutkie, bo takie lubię najbardziej. Te tutaj były ogromne! Nawet nie wiedziałam, że mogą one aż tak wyrosnąć. Nieprawdopodobne!
Kaktusy, ogromne!
Następnie obejrzeliśmy salę z cytrusami, niektóre miały nawet owoce. W kolejnej sali był mały stawik z rybkami, a nad nim zawieszone kokony różnych motyli. To akurat nie za bardzo przypadło mi do gustu.

I w ten sposób obeszliśmy całą ekspozycję wewnątrz budynku i udaliśmy się w kierunku ogrodów. Tam naszym oczom ukazał się kolejny stawik z rybkami i "fontanną"!

Udało nam się wrócić do domu około 14. I bardzo dobrze, bo chwilę potem zaczęło lać. I już nigdzie więcej nie wyszliśmy. Pogoda całkowicie się popsuła, jest zimno i mokro, ciągle siąpi deszcz. Nieprzyjemnie.

sobota, 13 lipca 2013

[SK] Jaszczurka!

10 lipca. Środa. Dzisiaj nie robię nic. To znaczy, nie do końca nic ;). Spędzam czas z moimi słowackimi znajomymi, bawię się z dzieciakami, włóczę się po okolicy, nadrabiam z kursami na Courserze i łapię jaszczurkę. Tak, dobrze przeczytaliście! Dzisiaj do naszej łazienki zawitała jaszczurka. Nieduża, biedna i okropnie przestraszona jaszczurka. Moja współlokatorka ją znalazła i zaraz zaczęła piszczeć. Wszyscy się zgromadzili w naszym przedpokoju i gdybali, co tu zrobić. Stali i nic nie robili! Dwóch facetów, dwie dziewczyny, dyrektorka (usłyszała pisk i krzyki ;) i ja. I nie zanosiło się na to, żeby się odważyli ją złapać. 

Wzięłam miotełkę i plastikowe wiaderko, weszłam do łazienki. Wszyscy stali w odpowiedniej odległości, przyglądali mi się i uparcie twierdzili, że ta jaszczurka na pewno nie wejdzie do tego wiadra. I na pewno mnie zaraz ugryzie! Po jakiejś minucie wmiotłam ją do wiaderka, po czym jaszczurka całkiem zamarła - przerażona w nowym środowisku. Wypuściłam ją w krzakach sąsiada, a cała reszta nadal stała w osłupieniu. Słowacy stwierdzili, że przydałaby im się na co dzień taka "polska baba" do pomocy :). Niestety nie mam zdjęć mojej jaszczurki, a szkoda. Była śliczna!

http://kambuzela.blox.pl/resource/jaszczurka_na_reku.JPG
Wstawiam zdjęcie bardzo podobnej, nawet w rozmiarze. Te chyba nie gryzą, nie? :)

Polecam kurs Competitive Strategy na platformie Coursera - świetnie przygotowany i mega ciekawy!

piątek, 12 lipca 2013

[SK] Odpoczynek w lasku miejskim

9 lipca. Wtorek. Od rana nie za dużo się dzieje. Nic nie mamy zaplanowane na dzisiaj. Jem śniadanie, witam się z dzieciakami. Potem wychodzę na dwór i gram z nimi w piłkę. Najpierw ze wszystkimi, w kółeczku sobie rzucamy. Dzieciaki małe, do 10 lat, mają problem ze złapaniem piłki (lobta). Słońce coraz bardziej dogrzewa i tylko jeden chłopak nadal ma siły. Za wszelką cenę chce zagrać w nogę, ale nie ma z kim. Wreszcie decyduje się z nim zagrać. Na początku chłopak mnie próbuje wyczuć. Umiem grać czy nie umiem? W podstawówce byłam w reprezentacji szkoły, więc nadal cośtam pamiętam. Gramy, Riszo jest zachwycony. Biegamy za piłką, śmiejemy się, daję mu wygrać. Jest dumny z siebie! W końcu słonko dogrzewa również nam, idziemy do środka trochę ochłonąć. 

Po godzince idę na obiad, Riszo już mnie zauważył, leci zapytać czy gramy. Siedzi ze mną przy stole i co chwile pyta, czy już skończyłam jeść. Wreszcie przytakuję, a Riszo z wielkim uśmiechem bierze mnie za rękę i idziemy na dwór. Tym razem uczę go grać w siatkówkę. Najprostsze odbicia górą. Z każdym uderzeniem idzie mu coraz lepiej. Jeszcze trochę praktyki i sobie poodbijamy piłkę ;). Chłopiec jest przeszczęśliwy, wszyscy mają go dość. Jest troszkę nadpobudliwy i potrzebuje dużo ruchu. W końcu go zmęczyłam i poszedł się zdrzemnąć. Ich "ciocia" dziękuje mi za te chwile spokoju ;). 

Wreszcie robi się chłodniej i postanawiamy się przejść. Idziemy w czwórkę - praktykanci i Marek, jeden z chłopaków, którzy mieszkają z nami. Jako jedyny jest w stanie pogadać jako tako po angielsku. Przynajmniej się stara. Idziemy do sklepu, kupujemy sobie po piwie, do tego orzeszki, a ja jeszcze zaopatruję się w wodę. 

Marek prowadzi nas do miejskiego lasku. Po drodze widzimy uwiązane ptaki. Czy tak można trzymać zwierzęta?
Czy w takich warunkach można trzymać ptaki?
Przez lasek wiedzie wyasfaltowana, równiutka droga. Korzystają z niej biegacze, rolkarze i rowerzyści. Są również spacerowicze. Co jakieś 200 metrów przy dróżce znajdują się wiaty z miejscem na grilla czy ognisko. Zasiadamy w jednej z nich, komary tną nas na potęgę. Na szczęście wzięłam odstraszacz ;). Pogadaliśmy, posiedzieliśmy, pośmialiśmy się. Tak nam minął wieczór. Byliśmy z powrotem już o 21, ale za to poznałam kolejne miejsce, tak blisko mojego nowego domu.

A tak z innej beczki - wiecie może jak pozbyć się żywicy z ubrań? Pobrudziłam sobie spodnie ;(

czwartek, 11 lipca 2013

[SK] Wieża widokowa - widok na caaałe miasto

Poniedziałek, 8 lipca. Od rana praży słoneczko. Dzisiaj znów mamy spędzić dzień dzieciakami z zielonego domu. Poranki zawsze są leniwe. Wstaję w okolicach dziewiątej, prysznic, porządna pobudka. Potem idę na dół przynieść śniadanie. Dostaję kanapki na tacy, chleb z papryką. Gotuję wodę, zaparzam herbatę. Ot, normalny dzień. Leniwie. Genialnie. Rozkładam się na kanapie, włączam telewizor. Nawet nie ważne co leci, chcę się nauczyć rozróżniać słowa. Nie mam z tym problemów, gdy mówią wolno, ale programy telewizyjne czy radio to już inna bajka. No to ćwiczę ten słowacki. Po chwili patrzę na zegarek - już jedenasta.
Patrz! Umiem się huśtać na stojąco!
Około trzynastej przychodzą dzieciaki z zielonego domu. Zaskoczyli nas, to my mieliśmy iść do nich! Zbieramy się na szybko i idziemy razem na przystanek. W upale czekamy na autobus, a Roni opowiada mi co się z nim działo w tym czasie, gdy się nie widzieliśmy. Wreszcie wsiadamy. W centrum zmieniamy autobusy, ten drugi jakiś taki zatłoczony. Wchodzę z Ronim za rękę do środka, znajdujemy jedno wolne miejsce, siada. Strasznie tu rzuca, więc go trzymam, nie sięga nogami podłogi. Po dwóch przystankach miejsce obok niego się zwalnia, Roni łapie mnie za rękę i mówi "mimi siadaj". Nie wiem dlaczego, ale mówi do mnie "mimi". Jedziemy jeszcze z dziesięć przystanków, Roni co chwilę coś pokazuje mi za oknem. Ludzie w autobusie się nam przyglądają. Jest bardzo podekscytowany.
Plac zabaw ;)
Wreszcie wysiadamy i idziemy spacerować. Najpierw przechodzimy przez lasek. Idziemy na wieżę widokową, z której widać całe Koszyce. W okolicy jest również amfiteatr i plac zabaw dla dzieci. 4 kilometry dalej jest zoo. Wreszcie docieramy do wieży. I tutaj pierwsze zdziwienie - zamknięte. Okazuje się, że wieża jest zamknięta tylko w poniedziałki - coś tu jest nie tak z tą organizacją. W takim razie idziemy na "molo", jest niżej, ale widoki są piękne.
Piękne widoki
Potem dzieciaki szaleją na tym placu zabaw. Roni co chwilę coś mi pokazuje, chwali się ile razy może się huśtać na koniku, jak szybko biega, jak się potrafi podciągnąć. Ekstra zabawa ;). Po jakiejś godzinie, gdy wszyscy już obiegli całość, wracamy na przystanek. Siadamy w cieniu na murku i czekamy na autobus. Roni pokazuje mi tak potrafi gwizdać na trawie. Zaciekawiony Selczuk (praktykant z Turcji) również chce spróbować, nigdy tego nie robią. Po wielu próbach i błędach, w końcu rozumie co chłopcy starają się mu przekazać i również gwiżdże. Jacy zadowoleni!
Roni czyta tablicę informacyjną ;)
Po dniu pełnym przygód wracamy do domu, żegnam się z Ronim w autobusie, wysiadamy na różnych przystankach. Przytula mnie i mówi po polsku "Pa, mimi!" ;)

środa, 10 lipca 2013

[SK] Wizyta w Muzeum Techniki

Niedziela! Nie mogę uwierzyć, że to już cały tydzień w Koszycach. Czas mija mi szybko, ale też czuję się jakbym była tutaj od wieków! Atmosfera jest wspaniała, nie mam problemów z komunikacją i coraz lepiej poznaję słowacki.

Dzisiaj idziemy z innymi dzieciakami do Muzeum Techniki w Koszycach. Z dwóch powodów: po pierwsze jest tam dużo ciekawych eksponatów, a po drugie jest za darmo. O drugiej idziemy do drugiego rodzinnego domu dziecka i poznajemy paru urwisów. Od razu najlepiej dogaduję się z najmłodszym chłopcem o imieniu Roni. Ma prawie 7 lat i jest bardzo dumny, że od września pójdzie do szkoły. 

Idziemy całą grupą na przystanek autobusowy, rozmawiam trochę z ich "ciocią" - przesympatyczna kobieta. Gdy tylko podjeżdża autobus, Roni mnie instruuje gdzie mam usiąść. Posłusznie spełniam polecenia i gawędzimy całą drogę. Dojeżdżamy do centrum i teraz czeka nas krótki spacerek. Idziemy z Ronim "za rączkę", on opowiada mi o mieście i o mijanych obiektach (np. to jest gołąb, gołąb, gołąb, gołąb, rozumiesz?). Bardzo szybko uczę się od niego paru nowych słów. Jest cierpliwy i nie może uwierzyć, że ja nie mówię po słowacku, skoro przecież właśnie teraz hovorimy!
Na Hlavnej
W muzeum pierwsze sale to prehistoria, a dalej produkcja stali. Nie jest to zbyt atrakcyjne dla dzieci, więc staram się wszystko opowiedzieć co, jak się dzieje. Szybko mijamy te eksponaty i po chwili oglądamy telefony, maszyny do pisania, przyrządy do mierzenia i mnóstwo innych rzeczy. Roni biega zafascynowany i co chwilę mnie woła, żebym obejrzała to i to i to i to. A to co robi? A czemu to tak wygląda? Ku mojemu zdziwieniu rozumiemy się doskonale.

Zespół słowacki na scenie
Po jakichś dwóch godzinach wychodzimy z muzeum, zmęczeni i niemalże ugotowani. Czas na zmrzlinę (lody). Wszyscy dostajemy po jednej gałce, zajadamy się nimi w cieniu, odpoczywamy. A Roni nadal mi opowiada ;). Po chwili słyszymy muzykę. Okazuje się, że na scenie odbywa się prezentacja tradycyjnych piosenek, tańców i ubiorów słowackich. Przystajemy na chwilę, żeby obejrzeć panie w kolorowych sukienkach. Nawet "nasi" najmłodsi chłopcy byli zainteresowani występem.

Nawet "nasi" najmłodsi chłopcy byli zainteresowani występem.

wtorek, 9 lipca 2013

[SK] Zwiedzanie Koszyc, odpoczynek nad miejskim jeziorem

Weekend! Nadszedł 6 lipca i znów spotykam się z ludźmi z AIESEC. Dzisiaj naszym celem jest zwiedzenie Koszyc i pobyczenie się nad jeziorkiem (pogoda temu sprzyja!). Spotykamy się o 15 w centrum miasta. Od razu poznaję dwóch innych praktykantów - dziewczynę z Indonezji i chłopaka z Serbii. Razem ruszamy na Hlavną. Po drodze Emmy z AIESEC opowiada nam trochę o mieście. 
Prezent z Indonezji ;)
Pierwszy przystanek - podziemia. Szczerze mówiąc nie jest to nic specjalnego ani wyjątkowego. Do zwiedzenia mamy puste korytarze, są wprawdzie tabliczki opisujące, co tutaj kiedyś było, ale brakuje takiego klimatu starych czasów. No trudno.

Następnie ruszamy dalej, do katedry św. Elżbiety. Akurat odbywa się ślub, więc nie wchodzimy do środka z aparatami. Najciekawsza część wycieczki to wieża przy katedrze, można na nią wejść i obejrzeć miasto z góry. Tak właśnie robimy, schody są wąskie i kręte, w środku ciemnawo, nogi jeszcze bolą po wczorajszych wojażach w Tatrach, ale zdecydowanie warto się wspiąć na górę! Akurat okropnie wiało, ale widoki są genialne! Polecam wszystkim, opłata jest niewielka, także warto wejść. 

Katedra św. Elżbiety
Zaraz obok katedry znajduje się wieża Urbana z wielkim dzwonem, który jest tylko kopią zabytku. Oryginał od okropnego pożaru znajduje się przed wieżą, jest zrekonstruowany, ale już nie dzwoni. W środku wieży jest muzeum figur woskowych wciąż czekające na moją wizytę.
Wieża Urbana (fotka z Wikipedii)
Następnie obejrzeliśmy śpiewającą fontannę, budynek teatru (z zewnątrz) i przeszliśmy się zabytkowymi uliczkami Koszyc. Zapewne jeszcze tutaj wrócimy, żeby dokończyć zwiedzanie, ale tak nam dogrzało, że jedziemy się ochłodzić.
Plaża i jezioro w Koszycach
Wstęp w okolice jeziora jest płatny (ale niedużo), za to później leżaki i toalety są za darmo. Można wypożyczyć rowery wodne, pojeździć na nartach wodnych, (chyba) poskakać na bungee i wiele innych atrakcji. My po prostu poleżeliśmy na piasku, część poszła pływać. Było to genialne zakończenie zwiedzania.

[SK] Tatry! Štrbské Pleso, wodospad Skok

5 lipca. Ten dzień był bardzo intensywny. Wstałam o 6.40, żeby złapać autobus o 7.20, po czym pociąg o 8.15, kolejkę o 10.30 i tak oto znalazłam się w Tatrach Wysokich, a konkretnie w miejscowości Štrbské Pleso!

Jezioro w Štrbské Pleso
Zjedliśmy tam śniadanie, wypiliśmy kawę i zaczęliśmy wypoczywać. Warto zajrzeć do informacji turystycznej, gdzie można za darmo dostać przewodnik po Wysokich Tatrach w trzech językach (słowacki, polski i angielski). W środku znajdziemy również mapę, zdecydowanie polecam!
Widok z miejscowości
Obeszliśmy jezioro, zaznajomiliśmy się z okolicą i wreszcie wybrali miejsce do zdobycia. Ponieważ padał lekki deszcz i był to nasz pierwszy raz w tych okolicach wybraliśmy w miarę łatwą i krótką trasę. Poszliśmy nad wodospad Skok. Trasa miła i przyjemna, najpierw w lesie, później drzewa zmieniły się w karłowate sosny i krzewy. Przez większość czasu atakowały nas niegroźne muszki. Po dwóch godzinach wspinaczki naszym oczom ukazał się wodospad. Posiedzieliśmy, zjedliśmy kanapki, wypiliśmy wodę (niektórzy ze strumyka ;) i zaczęliśmy schodzić.

Widoczki ;)
Po południu Štrbské Pleso było dużo bardziej oblegane przez turystów. Zjedliśmy obiad i wykończeni czekaliśmy na kolejkę, która zabrałaby nas do Štrby, gdzie wsiedliśmy do pociągu. Znalezienie pustego przedziału nie było takie łatwe, ale w końcu nam się udało. Towarzystwo było mieszane, połowa rozmawiała po słowacku, połowa po angielsku. Dzięki temu przyciągaliśmy sporą uwagę w każdej okolicy, najbardziej zaciekawione były dzieci. Wycieczka była bardzo udana, wróciliśmy do Koszyc około 21. Wszyscy byliśmy wykończeni brakiem snu i wspinaczką. Już planujemy kolejną wyprawę w te rejony!

Wodospad!

Dostałam się na praktyki!

Jeszcze przez prawie 6 tygodni będę na praktykach w Koszycach, ale już wiem, że załapałam się na kolejne! Wracam do Polski 19 sierpnia, a już dzień później mam zacząć w firmie w Gliwicach. Chcą mnie przyjąć na przynajmniej 6 tygodni, ale jestem podekscytowana!

Mam 50 kilometrów w jedną stronę, chyba będę musiała sobie znaleźć jakieś lokum bliżej... Zobaczę później, jak na razie za bardzo się cieszę ;)

niedziela, 7 lipca 2013

[SK] Dzień leniwców

Kolejny już dzień, 4 lipca, mijał baardzo powoli. Właściwie nic znaczącego się nie działo, jedynie dostaliśmy prezent od dyrektorki rodzinnych domów dziecka w Koszycach - trochę słodkości i ceramicznego aniołka. Bardzo mi się spodobał! Na obiad była (jak zawsze) zupa warzywna i (uwaga!) klopsiki z sosem pomidorowym i ziemniakami. Wreszcie mięso!

Takie aniołki dostaliśmy!
Pytałam i właściwie nikt jeszcze nie wie, kiedy mamy zacząć pracować. Przebąkują coś o poniedziałku, ale to nigdy nic nie wiadomo. Jak na razie mam wakacje ;)

Z tych nudów wieczorem wybraliśmy się do kina na "Podfukari" czyli "Now You See Me" (Iluzja). Lekka i przyjemna rozrywka. Polecam! (Na szczęście filmy w kinach nie są dubbingowane tylko z napisami ;)

sobota, 6 lipca 2013

[SK] Wreszcie na miasto!

Dopiero 4 dnia zobaczyłam ponownie centrum, ale od początku!

Wstaliśmy wszyscy koło 7 rano, ponieważ mieliśmy do wykonania bardzo trudną misję - zameldować się, kupić bilety miesięczne i nowe karty SIM. Co ciekawe, do wszystkich tych rzeczy wymagany jest dowód tożsamości. 

Wsiedliśmy w autobus do centrum o nieprzyzwoicie wczesnej porze - 7:54. Najpierw sprawa meldunku, załatwialiśmy to w jakimś urzędzie. Dostaliśmy do wypełnienia jedną stronę, pytali tylko o podstawowe informacje i nie było kolejki, więc załatwiliśmy to w miarę szybko. Potem kierowaliśmy się w stronę centrum handlowego - przecież trzeba zjeść śniadanie. Wreszcie dorwałam moją ulubioną drożdżówkę z makiem! Potem w tym samym centrum poszliśmy kupić karty SIM. Podobno O2 jest najtańszym operatorem na Słowacji, ja nie wiem, ale u nas na pewno jest taniej! Kartę od razu rejestrują, biorą za to opłatę manipulacyjną - wydajesz prawie 4 euro, a na karcie masz tylko 1,8. Rozmowy do Słowacji (i Polski też!) to koszt 13 eurocentów za minutę. Drogo.

Trochę czasu upłynęło (ta rejestracja...) zanim pojechaliśmy do innej części miasta w celu zakupienia biletów miesięcznych. I teraz tak - te bilety to karty, na miejscu robią zdjęcie i drukują na karcie. Za coś takiego się płaci 6,8 euro. Dopiero potem trzeba zapłacić za odpowiednie przejazdy. Nie akceptują zwykłych polskich legitymacji studenckich - potrzebują europejskich. Po załatwieniu formalności wróciliśmy do centrum, na Hlavną. Odwiedziliśmy dom Sandora Marai - węgierskiego pisarza. Pooglądaliśmy zdjęcia Koszyc z XX wieku, wiele się zmieniło! Do obejrzenia jest również film, ale tylko w wersji słowackiej i węgierskiej. Potem wróciliśmy do domu dziecka na obiad.

Bilety jednorazowe na 30 minut
A na obiad oczywiście zupa warzywna trochę przypominająca kapuśniak i kluski na parze z powidłami w środku, posypane kakaem. Pycha! Po obiedzie poszliśmy z dzieciakami i ich wychowawczynią do ogrodu botanicznego. Przemierzyliśmy całe miasto, zmieniając autobusy, trolejbusy i tramwaje ze 4 razy. Po 40 minutach dotarliśmy na miejsce i... okazało się, że za 5 minut zamykają najciekawszą część. W takim wypadku wróciliśmy autobusem (jednym!) w okolicę "naszego" supermarketu. Przy okazji poszłam na zakupy, ceny są baardzo zbliżone do polskich, ale np. tutaj woda mineralna jest tańsza, a czekolada droższa. Oczywiście później poszliśmy na pyszne lody. Zmęczeni wróciliśmy do domu.

Chwila odpoczynku, kolacja i znów jedziemy do miasta. Tym razem spotykamy ludzi z AIESECu, żeby się lepiej zapoznać. Kilka godzin i kieliszków tequili później wracamy do domu już taksówką. Niestety komunikacja miejska w Koszycach funkcjonuje od 5 do 23, w godzinach nocnych kursują tylko specjalne autobusy, niestety nie w naszą stronę. W ten sposób przekonujemy się, że tutaj taksówki są tańsze niż na Śląsku!

piątek, 5 lipca 2013

[SK] Pora zacząć uczyć!

Po tych dwóch dniach pobytu znalazłam z otaczającymi mnie ludźmi wspólny język. Ja podłapałam trochę słowackich słówek, oni zaś polskich. Można powiedzieć, że dogadujemy się bez problemu. A jak się nie da językiem to się da gestami ;). W zupełnie innej sytuacji był Turek - Salczuk. Mówi po turecku i angielsku, trochę rozumie po niemiecku. Jeden chłopak w domu dziecka mówi po angielsku, zna podstawy. W ten sposób wychodzi zazwyczaj na to, że ja tłumaczę sobie ze słowackiego na polski, a potem Salczukowi na angielski. Jest śmiesznie, wszyscy się uczą nowych słów w różnych językach. 

Popołudnie spędziliśmy gawędząc na kanapie przed telewizorem. Leciały jakieś programy, ale wszystko zdubbingowane, więc ja rozumiałam jakieś 40%, a Salczuk nic ;). Na obiad mieliśmy zupę, tak jakby fasolową i puree z grochu z jakimś rodzajem pasztetu. Mięso było pycha, ale tej papki nie zjedliśmy. Wcale nam nie mieli tego za złe, pani w kuchni się śmiała z naszych min. Na podwieczorek dostaliśmy po jogurcie. Salczuk był zdziwiony, że tutaj się je 5 posiłków, a nie 3.

Po obiedzie przyjechała ostatnia praktykantka - Ola z Kalisza. Była zmęczona 10 godzinną jazdą autobusem, więc daliśmy się jej zdrzemnąć. Sami trochę poszlajaliśmy się po okolicy, po czym chłopaki zaczęli "rozmawiać" o sporcie. W końcu doszło do tego, że odbył się mecz piłki nożnej. Drużyny były mieszane z racji braku wystarczającej liczby osobników płci męskiej w okolicy.
Mecz na boisku w domu dziecka ;)
Było emocjonująco, gorąco i wreszcie przestało być tak przerażająco cicho w tej okolicy! Dzieciaki wyszły z pokojów, starsi wychowankowie wyszaleli się po (a niektórzy przed) pracy. Mecz przyciągnął nawet osoby mniej usportowione - mieliśmy kibiców. Od razu widać, że tchnęliśmy trochę życia do tego domu.

Znaleźli się też kibice!
Po godzinie wykończeni zawodnicy poszli pod prysznic, a potem zabraliśmy Salczuka i Olę do sklepu. Musieliśmy kupić jednorazowe bilety na autobus na kolejny dzień. Przy okazji poszliśmy też na lody. Wszyscy byli zachwyceni. Dzień zdecydowanie należał do udanych.

czwartek, 4 lipca 2013

[SK] Drugi dzień w Koszycach

Nie pisałam przez parę dni, ale mam zamiar nadrobić zaległości. Szczerze mówiąc dopiero wczoraj działo się coś wartego opisania.

Moje praktyki teoretycznie miały się rozpocząć pierwszego lipca. Teoretycznie. Cały poniedziałek miałam wolny, a na dodatek byłam sama wśród samych Słowaków, bo reszta jeszcze nie dotarła. Za dużo nie robiłam. Zjadłam śniadanie (chałka, margaryna i miód) i dowiedziałam się, że na Słowacji pije się wodę z sokiem - do śniadania, obiadu i kolacji. I do tego na zimno. Pomyślałam, że nie ma bata, muszę sobie kupić herbatę, bo tak na zimno do śniadania? Potem stwierdziłam, że muszę obejrzeć okolicę. Spacer po pobliskich uliczkach zajął mi około godzinę. Znalazłam kilka przystanków autobusowych, cmentarz, kościół i piekarnię. Podczas tej krótkiej włóczęgi dwa samochody się zatrzymały, a ich pasażerowie zaczęli bardzo szybko do mnie mówić po słowacku. Na szczęście po ichniemu "nie wiem" i "nie rozumiem" jest tak samo ;). Zdaje się, że pytali mnie o cmentarz, ale nie jestem pewna.

Główne wejście do kościoła w Koszycach.
Potem wróciłam na obiad. Dostałam jakąś zupę warzywną i langosze. Dla nich to wielki przysmak, mnie nie bardzo podchodziły. Jak dają to jem, więc jakoś to wszystko przełknęłam. Po południu był czas na małą drzemkę, po czym jeden z chłopaków pomieszkujących w pokoju obok zapytał, czy idę z nimi do sklepu. Jakieś 20 minut później dotarliśmy do supermarketu. Nic nie kupowałam, raczej sprawdzałam ceny i próbowałam zapamiętać nazwy produktów. Największe zaskoczenie dla mnie - maszyna do krojenia chleba, samoobsługowa. I wszyscy z niej korzystali. Może nie wiedzą jak smakuje pajda świeżo upieczonego chleba z masłem? Właściwie to masła też nie jedzą, raczej margarynę. Po wyjściu ze sklepu poszliśmy na lody. Budka mała, niepozorna, powiedziałabym nawet, że trochę ukryta. Ale za to jakie pyszne lody! I wielkie gałki! Pogadaliśmy chwilę i okazało się, że właściciel to Chorwat, sam robi lody, które sprzedaje, a owoce podobno kupuje na pobliskich targach. Dlatego w różne dni można kupić różne smaki. Cenowo też jak w Polsce - 40 eurocentów za gałkę. Pyycha ;)

Wróciliśmy, zjadłam kolację (chleb z margaryną i szczypiorkiem). Położyłam się, prawie zasypiałam, gdy usłyszałam pukanie w okno. Nie miałam pojęcia co się dzieje, pali się, czy co. Okazało się, że przyjechał praktykant z Turcji. Zajęło mu to 18 godzin i 3 środki transportu, ale dotarł. To dopiero determinacja! I tak minął mi drugi dzień pobytu w Koszycach.

poniedziałek, 1 lipca 2013

[SK] Košice dzień pierwszy

10:16 - wyjeżdżam ze stacji paliw w Sosnowcu i kieruję się w stronę Krakowa. Droga luźna, tłok jedynie w okolicach kościołów. Miasto omijam tą nowoczesną obwodnicą i wjeżdżam na A4 w kierunku Rzeszowa. Na początku ekstra, ale po chwili zaczyna lać... Zjeżdżam w kierunku Brzeska i jadę w ciągłym deszczu. W takich samych warunkach zatrzymuję się pod McDonald's i o 12:23 kupuję ciastko morelowe i cheeseburgera. Odpoczywam i obserwuję drogę - ruch nadal mały, w końcu to deszczowa niedziela. Ruszam w dalszą drogę, trasa jest łatwa, prowadzi przez wioski. Blisko granicy, w Muszynce, jest piękna cerkiew, ale niestety była zamknięta. Może będę miała więcej szczęścia w drodze powrotnej. 

13:14 - przekraczam granicę, droga na początku prowadzi przez las i zauważam, że więcej Słowaków jedzie do Polski niż Polaków na Słowację. Szczerze mówiąc nie widziałam w tamtej okolicy żadnego samochodu na polskich blachach. 
Słowacja!
Pierwsza rzecz, która mnie uderzyła w najbliższej wiosce - na wjeździe stoją liczniki prędkości z zainstalowaną kamerą. Nie wiem, czy robią zdjęcia, ale z pewnością nakłaniają do zwolnienia. Słowacy naprawdę respektują ograniczenia prędkości, 50 to 50, 30 to 30, a 90 to 90, ani mniej ani więcej. Główne drogi przypominają te nasze krajowe, ale te lokalne są tragiczne! Aż takich dziur nie ma w Polsce, a Słowacy i tak te swoje 50...

16:12 - jestem w Koszycach! Dzwonię do mojej "opiekunki" i czekam... 10 min., 20 min., 30 min. ... Wreszcie się zjawia - w króciutkich szortach i bluzce na ramiączkach (a akurat lało i było ok. 20 stopni ;). Chwilkę rozmawiamy i dowiaduję się, że musimy poczekać na inną dziewczynę, bo ona nie wie gdzie mamy jechać. No to czekamy... 5, 10, 15 minut i jest! Biegnie w deszczu z jakąś koleżanką. Dogadujemy się i jedziemy w dwa auta - one prowadzą.

Dojechałyśmy! Prowadzą mnie do pokoju, jest dwuosobowy, mam mieszkać z dziewczyną z Polski, która przyjedzie pojutrze. Mam łóżko, biurko, 2 krzesła i szafę dla siebie. W pokoju mamy również łazienkę. Wszystko schludne i czyste. Okno na południe ;)

Widok z mojego łóżka ;)
Zostawiam rzeczy i jedziemy do centrum. Zajmuje to jakieś 10 minut autem, po drodze dziewczyny opowiadają mi o mijanych budynkach. Parkujemy przy centrum handlowym, spotykamy innego stażystę - z Brazylii, który wyjeżdża za parę dni. Idziemy na główną ulicę, która (zaskakująco ;) nazywa się... Hlavná ulica! Szeroka, wyłączona z ruchu, pełna kawiarenek, cukierni, lodziarni, restauracji itd. Obeszłyśmy całość, po czym znalazłyśmy kolejnego stażystę - Borislava z Bułgarii. Razem odnaleźliśmy starą, zniszczoną synagogę. Podobno nie była nigdy wcześniej otwarta, teraz (mimo braku podłogi) znajduje się tam wystawa zdjęć i jest wyświetlany krótki film o słowackich Żydach podczas II wojny światowej. Wstęp jest bezpłatny, a wnętrze przepiękne.

(Prawie) cała nasza grupa w synagodze
Obejrzeliśmy i poszliśmy na kawę. Ceny tutaj są przystępne - 1,5 euro za capuchino. Za chwilę zjawił się kolejny chłopak, tym razem "lokalny" członek AIESECu. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy i zebraliśmy się. Odwieźli mnie do mojego nowego domu i pierwszy raz w tym mieście zostałam sama. Ale nie na długo, bo gdy tylko zaczęłam się rozpakowywać poznałam dyrektorkę tego domu dziecka. Chwilkę "porozmawiałyśmy", dostałam hasło do Wi-Fi i dowiedziałam się, że czeka na mnie kolacja. 

Pogadałam z rodzicami na Skypie, uspokoili się troszkę i poszłam na tą kolację. Dostałam wielką miskę rosołu z makaronem, którą ledwo zjadłam. Jednak pan, który mi towarzyszył stwierdził, że marnie wyglądam i dostałam jeszcze bagietkę z papryką "na później". A wtedy było już wpół do dziesiątej...

Wróciłam do pokoju, rozpakowałam się do końca, wzięłam prysznic i poszłam spać. I tak minął mi pierwszy dzień mojego wyjazdu ;)

Co zauważyłam - młodzi ludzie mówią po słowacku i angielsku, naprzemiennie bez problemów. Jednak ludzie starsi władają tylko słowackim, czasami również węgierskim. Doszłam do wniosku, że muszę zacząć się uczyć słowackiego, jeśli chcę się tutaj dogadać!

sobota, 29 czerwca 2013

[SK] Wyjeżdżam!

Już jutro wyruszam w 5-godzinną podróż do Koszyc. Na te 7 tygodni w (mimo wszystko) obcym kraju zabieram moje życie spakowane w 2 torby, głowę pełną optymizmu, szeroki uśmiech i pełen bak paliwa.


Jak na studenta przystało tnę koszty - jadę własnym samochodem (najszybciej i najtaniej), omijam autostrady (Katowice-Kraków i Presov-Kosice) i liczę na niskie spalanie ;) W sumie mam do pokonania 340 km (niedużo), ale głównie po bocznych drogach - przecież tak przeżywa się przygody!

Organizacja nadzorująca mój wyjazd (AIESEC, program Global Citizen) ma nam zorganizować wycieczki po Słowacji - co weekend jakiś wypad. Według mnie to świetny pomysł, ale niestety nie byli mi w stanie powiedzieć dokładnie co będziemy zwiedzać (oprócz Bratysławy i Budapesztu). Sama mam w planach "powłóczenie się" w drodze powrotnej, ale wszystko zależy również od pieniędzy.

Na wyjazd przeznaczam dokładnie € 320,56 i 200 zł. Nie muszę płacić za nocleg, ani wyżywienie. Koszty transportu (Katowice-Koszyce i z powrotem) to właśnie około 200 zł. W zależności od tego ile mi zostanie po zakończeniu praktyk jadę (lub nie) zwiedzać dalej. Z tego względu euro mam zamiar przeznaczyć na zwiedzanie, paliwo i wszelkie potrzebne mi rzeczy, które zapomnę zabrać z domu ;)

Stąd moje pytanie: jakie miejsca warto odwiedzić? I nie chodzi mi tylko o te wszystkie popularne zamki czy jaskinie, ale również o te mniej znane perełki. Nie wiem jeszcze jak będę wracać, ale bardzo chciałabym znów zawitać do Wiednia, więc bardzo możliwe, że zahaczę również o wschodnie Czechy - co tam jest do zobaczenia? ;)

Wszelkie sugestie bardzo mile widziane ;)