Słowem wstępu: studiuję filologię angielką specjalność biznesową, czyli mam bardzo mało zajęć typowo humanistycznych, za to więcej "troszkę" ekonomicznych.
Szczerze mówiąc zajęć jest bardzo mało! W tygodniu jest to 17 godzin zegarowych - bez problemu można by to zmieścić w 2 zapchanych dniach (ewentualnie 3 przystępnych). Za to codziennie jest "po trochu" - tu dwa zajęcia, tu trzy... Ja nie chodzę na wykłady (bo są po 15, więc nie mogę bo korepetycje) i na niemiecki - czyli mam prawie 7 godzin zegarowych mniej. Dlaczego nie chodzę na niemiecki? Bo jest... od podstaw! Podobno poziom B1 jest dopiero na 3 roku, więc dogadałam się z prowadzącymi, że będę przychodzić tylko na testy. Szczerze mówiąc jest to duże odciążenie, bo tego niemieckiego są trzy zajęcia po 1,5h. Mogę również pojawiać się na zajęciach 3 roku jako wolny słuchacz, ale jak na razie nie miałam na to czasu. Czyli jeśli chodzi o filologię to mam tego tyle: gramatyka praktyczna, fonetyka praktyczna, rozumienie tekstu, konwersacja, język biznesu, wstęp do językoznawstwa, łacina. Nie chodzę na historię obszaru angielskojęzycznego i historię literatury brytyjskiej (wykłady), zdaje się, że obydwa te przedmioty mam tylko na pierwszym semestrze. Łacinę mam przez dwa semestry i jak na razie sensu praktycznego w niej nie widzę, ale sam język nie jest taki zły, tylko ma strasznie dużo końcówek.
Na dwa zajęcia chodzę z innymi grupami. Prowadzący nie robili z tego problemu, okazało się, że nie potrzebuję żadnych pozwoleń czy IOSów - wystarczy się dogadać. Jak na razie wszystko gra bezproblemowo. Poziom angielskiego to upper-intermediate, czyli po prostu matura rozszerzona. Na pierwszym semestrze wszyscy starają się uporządkować i wyrównać naszą wiedzę - na razie nie mam problemów. Wszyscy nadal straszą sesją, ale egzaminy na UŚu w pierwszym semestrze mam dwa (albo jeden, nie jestem pewna), czyli po prostu muszę dobrze pisać te wszystkie kartkówki i kolokwia i mam z głowy. Na filologii nie tyle zależy mi na średniej, co na zwyczajnym zdaniu i bezproblemowym przejściu. Traktuję te studia nadal jako uzupełniające i poszerzające moją wiedzę - może kiedyś mi się przydadzą. Oczywiście nie oznacza to, że potrafię wyłączyć tą moją chorą ambicję i odpuszczać. Robię dużo rzeczy "nadprogramowych", tzn. mam pokserowane/podrukowane książki "sugerowane" przez prowadzących ("ale porządne notatki z zajęć i tak państwu wystarczą!") i moje znaleziska również. Do każdego przedmiotu staram się mieć coś oprócz notatek. No i tak codziennie coś po troszku sobie czytam, analizuję, przerabiam. I dobrze mi z tym ;)
A tak kompletnie z innej beczki - zauważyłam, że wiele osób w moich grupach ma "syndrom paru zajęć". Mają mnóstwo czasu wolnego, mało zajęć i obowiązków i po prostu... nic nie robią! Nawet nie przychodzą na uczelnię, "bo przecież na półtorej godziny się nie opłaca". Nie rozumiem czegoś takiego, nie potrafię tak siedzieć i kompletnie nic nie robić. Z drugiej strony są osoby, które pracują na pełny etat, studiują weekendowo, pomagają w fundacjach, są wolontariuszami i ciągle szukają nowych zajęć. Dwa odmienne światy! Jeśli chodzi o mnie - dużo obowiązków i mało czasu wolnego. I tak ma być!