środa, 17 lipca 2013

[SK] Słowackie cuda pod ziemią

16 lipca. Wtorek. Wstaję o 8 rano, przygotowuję się do dzisiejszej wycieczki. Mamy w planie do zwiedzenia trzy jaskinie na Słowacji. My, czyli ja i Selczuk, tym razem samochodem. Godzinę później czekam w salonie aż zjawi się mój towarzysz podróży, mieliśmy wyjechać kwadrans po dziewiątej. Po chwili zjawia się...

- We're leaving in ten minutes.
- No, at nine fifty.
- No, nine FIFTEEN!
- Oh shit!

Okazało się, że jak zwykle źle zrozumiał. Zebrał się na szybko i już jak mieliśmy wychodzić to zwracam mu uwagę, że krótkie spodenki i klapki to nie jest dobry wybór, gdy się chce zwiedzać jaskinie. Przy okazji dowiedziałam się, że jeszcze żadnej nie zwiedzał. Właściwie prawie nic nie zwiedzał. Ciągle się tylko chwali, że podczas wakacji przebywa w domku letniskowym rodziców, wstaje o 13, pływa, je obiad o 18, a potem idzie na imprezę. Naprawę, ma się czym chwalić...

Wyjeżdżamy. Niestety przyjeżdżamy na miejsce 6 minut za późno, musimy czekać na wejście o 11. Wszystko zaczyna się sypać. Selczuk jest głodny, przecież nic nie jadł. Jeździmy po miasteczku, znajdujemy jakiś wielki kościół i mnóstwo Cyganów! Nie ma żadnego centrum, ani otwartych restauracji. W sklepiku kupuje sobie jakieś przekąski i coś do picia. Czekamy na otwarcie jaskini.

Udaje nam się zakupić bilety studenckie, jednak nie mam żadnych zdjęć - opłata za fotografowanie to aż 10 euro! Jasovska jaskinia jest piękna, spędziliśmy w niej 40 minut. Oczywiście wszystkie chodniki są wybetonowane, całość przystosowana do turystów perfekcyjnie. Pani przewodnik bardzo miła, potrafiła odpowiedzieć nawet na dodatkowe pytania. Razem z nami było sporo Słowaków, ale też grupa Ukraińców. Ich przewodnik tłumaczył im wszystko na rosyjski, trochę to przeszkadzało w odbiorze...

Żeby dostać się do kolejnej jaskini mieliśmy dwie drogi - widokowa przez góry, albo ekspresówką. Oczywiście pojechaliśmy trasą z widoczkami. Przejeżdżaliśmy przez lasy, wsie i osady, góry i wzniesienia. Czasem zdarzały się naprawdę ostre zakręty. Oczywiście znów zobaczyliśmy mnóstwo Cyganów. Tak nam się dobrze jechało, że do Ochtińskiej Jaskini Aragonitowej weszliśmy dopiero o 14. 

Znów wchodzimy na bilety studenckie, tym razem grupa jest liczniejsza. Do jaskini wchodzi się sztucznie drążonym tunelem, głównie schodami w dół. Po otwarciu stalowych drzwi naszym oczom ukazuje się to cudo natury. Jaskinia jest dużo mniejsza, ale jeszcze piękniejsza. Aragonitowe nacieki są po prostu prześliczne. To trzeba zobaczyć!

Do ostatniej jaskini możemy wejść najpóźniej o 16, jest oddalona o 50 km na północ. Jadę przez ten górzysty teren tak szybko, jak mogę. Podążamy za brązowymi znakami, przynajmniej to na Słowacji jest dość dobrze zorganizowane. Na parking przyjeżdżamy o 15.40. Okazuje się, że wejście do Dobszyńskiej Jaskini Lodowej znajduje się na górze - czeka nas jeszcze kilometrowy spacer. I... nie zdążyliśmy. Nie udało nam się zobaczyć tej jaskini, bardzo z tego powodu żałujemy. Ja na pewno jeszcze tam wrócę, Selczuk pewnie nie. Zjedliśmy obiad w pobliskiej restauracji, ceny oczywiście zawyżone - nie mają żadnej konkurencji.

W drodze powrotnej zobaczyliśmy również centrum miasteczka Rożniawa. Rynek jest w przebudowie, wg tablicy informacyjnej całość miała się skończyć w styczniu tego roku. Oczywiście za pieniądze Unii, poczułam się jak w Polsce. Zjedliśmy lody i wróciliśmy do Koszyc. Byłam naprawdę wymęczona tą długą wycieczką. Szkoda tylko, że nie zdążyliśmy do tej ostatniej jaskini...

wtorek, 16 lipca 2013

[SK] Nuda... Nic się nie dzieje...

14 lipca. Niedziela. Leje. Znowu. Po śniadaniu jednak się wypogadza i zaczyna świecić słonko. Po obiedzie "ciocia" prosi nas o zorganizowane zabawy największemu łobuzowi, żeby go trochę zmęczyć. Zaczęliśmy kopać piłkę, ot tak. Z czasem zaczęły się schodzić dzieciaki, potem ci wyrośnięci. W końcu wyszło na to, że gramy mecz. Drużyny po 4 osoby + w jednej łobuziak. Oprócz mnie gra jeszcze jedna dziewczyna, Simona. Ma 16 lat i będzie fryzjerką. 

Początkowo stoję na bramce i trochę się nudzę. Nie lubię tej pozycji za bardzo. W końcu Simona się męczy i chce się ze mną zamienić. Od razu się zgadzam i już mogę pokazać chłopakom co umiem. Wbrew pozorom (150 cm wzrostu ;) potrafię się poruszać na boisku. Wyszło na to, że wbiłam 2 gole + 1 asysta. Zostałam nazwana "tvrdą frajerką", co chyba miało być komplementem. Przez resztę dnia nie robiliśmy absolutnie nic. 

15 lipca. Poniedziałek. Pada. I na dodatek od rana burze. Nic tu nie ma do roboty. To już dwa tygodnie, a jeszcze nie zaczęliśmy pracować. To już mój 16 dzień w Koszycach. Wow! Wielka szkoda, że nie mamy zajęcia, bardzo mi się tutaj podoba. Piszę do mojej "zwierzchniczki" w AISESC z pytaniem, co mamy tu robić. Okazuje się, że dyrektorka nie planuje przydzielić nam żadnych zadań. Mamy po prostu być "w razie czego". Dla mnie to okropna strata czasu. Przez cały dzisiejszy dzień nawet nie widziałam dzieciaków, bo padał deszcz. Dom dziecka nie do końca wywiązuje się z umowy - możemy zostać i nic nie robić, albo zrezygnować i wrócić do domu bez żadnych konsekwencji. Po prostu na papierze wciąż będziemy odbywać praktyki. Po dłuższych przemyśleniach decyduję się zrezygnować - nie rozwijam się tutaj, nawet nie ma z kim pogadać w ciągu dnia. 

Ten tydzień przeznaczam na zwiedzanie, mam już zaplanowane 4 wycieczki. Do piątku włącznie mam czas wypełniony. W sobotę (albo niedzielę) wyjeżdżam, wracam szukać zajęcia w Polsce. Niestety czasem praktyki z AIESEC nie wypalają. A szkoda...

poniedziałek, 15 lipca 2013

[SK] Deszcz, buchty, deszcz, monopoly, deszcz...

12 lipca. Piątek. Pada, pada, pada, pada. Po śniadaniu razem z Markiem decydujemy, że zrobimy buchty (przepis po słowacku). Robi się je z ciasta drożdżowego, więc naturalnie najpierw trzeba zrobić rozczyn. I tutaj zaczynają się pierwsze schody - nie mam pojęcia jak to wytłumaczyć po słowacku. A przede wszystkim jak wytłumaczyć, że potrzebuję do tego filiżanki, a nie wielkiej miski? Po głośniejszej wymianie zdań, gestów, pokazów itd. dochodzimy do tego, że ja robię rozczyn a Marek patrzy. I krzyczy, że źle robię i trzeba iść po nowe drożdże. Dopiero 10 minut później, gdy drożdże już urosły, wreszcie mi uwierzył. I przyznał rację, że jednak wiem, co robię!

Wyszło na to, że Marek wie jak się zjada buchty, a nie jak się je robi ;). Do tego ponoć potrzebował mnie. No to cóż, trzeba chłopaka nauczyć. Wsypuję mu wszystko do miski i mówię, żeby wyrobił ciasto. Potem pokazuję mu, co ma robić. Załapał. Zrobił piękną kulkę i odłożyliśmy to na kolejne 30 minut. Faceci w kuchni są strasznie niecierpliwi, do tego stopnia, że Marek postawił naszą miskę z ciastem przed otwartym piekarnikiem i w ten sposób ją grzał, żeby było szybciej ;). 

Wreszcie ciasto wyrośnięte, czas na wałkowanie. Jako nadzienie ma nam służyć wieloowocowa marmolada. Wiadomo - jest twarda. Tutaj kolejny problem - wytłumaczyć po polsko-słowacku, że musi być twarda, bo w piekarniku zmięknie. Po kolejnej wymianie poglądów, Marek stwierdził, że jeśli się nie uda, to mam go zabrać do cukierni na oryginalne buchty. Cóż za niewiara! 

Buchty się pieczą tylko 20 minut. Zaraz po wyłączeniu się piekarnika, Marek zabrał się za skosztowanie jednej iii... okazało się, że są pyszne! Dla mnie smakują identycznie, jak polskie rogaliki z marmoladą ;) Pycha! No i nie muszę lecieć w tym deszczu do cukierni!

13 lipca. Sobota. Mieliśmy jechać w góry, pochodzić po dolinie i obejrzeć zamek. Mieliśmy. Ale leje. Od rana do wieczora leje. Znów zostajemy w domu. Mam już serdecznie dość tego nic-nie-robienia. Ja tak nie potrafię - żeby mieć całe dnie wolne? I podobno mają już nic więcej od nas nie chcieć. Ja tutaj zwariuję z nudów. Ostatnie konkretne zajęcie z dziećmi? W poniedziałek. Po co w ogóle tu przyjechaliśmy? 

Po obiedzie gram z dzieciakami w coś w rodzaju monopoly. Różnica jest taka, że kupuje się konie. I jest po słowacku. I nie ma wszystkich kart, pionków, pieniędzy, jest jedna kostka. Oprócz tego, mają jeszcze chińczyka. Ale nie możemy zagrać - nie ma planszy. Mają bardzo mało zabawek - dwie niekompletne planszówki, parę pluszaków i książek. No i telewizor. Spędzają przed nim całe dnie, okropnie się nudząc.

niedziela, 14 lipca 2013

[SK] Ogród botaniczny podejście drugie!

11 lipca. Czwartek. Już o 10 rano wyruszamy "na miasto" - idziemy do ogrodu botanicznego z Jożo, jednym z chłopaków mieszkających z nami. Najpierw autobus, potem tramwaj i po paru zawirowaniach jesteśmy przy kasie. Udaje się nam wszystkim wejść na bilety studenckie bez sprawdzania legitymacji i już po chwili znajdujemy się w szklarni. Jest bardzo wilgotno, duszno, upalnie. Wokół nas zielono, mnóstwo roślin, kwiatów, drzew...
A oto... motyl!
W pierwszej "sali" znaleźliśmy nawet... motyla! Piękny, duży, wcale nie uciekał. Schował się pod parapetem, zaraz obok grzejników. 
Były też miejsca z zakazem wstępu
W jednym pomieszczeniu mieszkały ptaki w klatce. Strasznie hałasowały, ale były śliczne, różnokolorowe. Ciągle przelatywały z gałęzi na gałąź i przyglądały się nam. Były oddzielone szkłem z jednej strony, dlatego większość zdjęć wychodziła nienaturalnie, albo rozmazana. Szkoda.
Ptasek ;)
Potem odwiedziliśmy salę z samymi kaktusami. Uwielbiam je! Sama mam w pokoju aż trzy, wszystkie malutkie, bo takie lubię najbardziej. Te tutaj były ogromne! Nawet nie wiedziałam, że mogą one aż tak wyrosnąć. Nieprawdopodobne!
Kaktusy, ogromne!
Następnie obejrzeliśmy salę z cytrusami, niektóre miały nawet owoce. W kolejnej sali był mały stawik z rybkami, a nad nim zawieszone kokony różnych motyli. To akurat nie za bardzo przypadło mi do gustu.

I w ten sposób obeszliśmy całą ekspozycję wewnątrz budynku i udaliśmy się w kierunku ogrodów. Tam naszym oczom ukazał się kolejny stawik z rybkami i "fontanną"!

Udało nam się wrócić do domu około 14. I bardzo dobrze, bo chwilę potem zaczęło lać. I już nigdzie więcej nie wyszliśmy. Pogoda całkowicie się popsuła, jest zimno i mokro, ciągle siąpi deszcz. Nieprzyjemnie.

sobota, 13 lipca 2013

[SK] Jaszczurka!

10 lipca. Środa. Dzisiaj nie robię nic. To znaczy, nie do końca nic ;). Spędzam czas z moimi słowackimi znajomymi, bawię się z dzieciakami, włóczę się po okolicy, nadrabiam z kursami na Courserze i łapię jaszczurkę. Tak, dobrze przeczytaliście! Dzisiaj do naszej łazienki zawitała jaszczurka. Nieduża, biedna i okropnie przestraszona jaszczurka. Moja współlokatorka ją znalazła i zaraz zaczęła piszczeć. Wszyscy się zgromadzili w naszym przedpokoju i gdybali, co tu zrobić. Stali i nic nie robili! Dwóch facetów, dwie dziewczyny, dyrektorka (usłyszała pisk i krzyki ;) i ja. I nie zanosiło się na to, żeby się odważyli ją złapać. 

Wzięłam miotełkę i plastikowe wiaderko, weszłam do łazienki. Wszyscy stali w odpowiedniej odległości, przyglądali mi się i uparcie twierdzili, że ta jaszczurka na pewno nie wejdzie do tego wiadra. I na pewno mnie zaraz ugryzie! Po jakiejś minucie wmiotłam ją do wiaderka, po czym jaszczurka całkiem zamarła - przerażona w nowym środowisku. Wypuściłam ją w krzakach sąsiada, a cała reszta nadal stała w osłupieniu. Słowacy stwierdzili, że przydałaby im się na co dzień taka "polska baba" do pomocy :). Niestety nie mam zdjęć mojej jaszczurki, a szkoda. Była śliczna!

http://kambuzela.blox.pl/resource/jaszczurka_na_reku.JPG
Wstawiam zdjęcie bardzo podobnej, nawet w rozmiarze. Te chyba nie gryzą, nie? :)

Polecam kurs Competitive Strategy na platformie Coursera - świetnie przygotowany i mega ciekawy!

piątek, 12 lipca 2013

[SK] Odpoczynek w lasku miejskim

9 lipca. Wtorek. Od rana nie za dużo się dzieje. Nic nie mamy zaplanowane na dzisiaj. Jem śniadanie, witam się z dzieciakami. Potem wychodzę na dwór i gram z nimi w piłkę. Najpierw ze wszystkimi, w kółeczku sobie rzucamy. Dzieciaki małe, do 10 lat, mają problem ze złapaniem piłki (lobta). Słońce coraz bardziej dogrzewa i tylko jeden chłopak nadal ma siły. Za wszelką cenę chce zagrać w nogę, ale nie ma z kim. Wreszcie decyduje się z nim zagrać. Na początku chłopak mnie próbuje wyczuć. Umiem grać czy nie umiem? W podstawówce byłam w reprezentacji szkoły, więc nadal cośtam pamiętam. Gramy, Riszo jest zachwycony. Biegamy za piłką, śmiejemy się, daję mu wygrać. Jest dumny z siebie! W końcu słonko dogrzewa również nam, idziemy do środka trochę ochłonąć. 

Po godzince idę na obiad, Riszo już mnie zauważył, leci zapytać czy gramy. Siedzi ze mną przy stole i co chwile pyta, czy już skończyłam jeść. Wreszcie przytakuję, a Riszo z wielkim uśmiechem bierze mnie za rękę i idziemy na dwór. Tym razem uczę go grać w siatkówkę. Najprostsze odbicia górą. Z każdym uderzeniem idzie mu coraz lepiej. Jeszcze trochę praktyki i sobie poodbijamy piłkę ;). Chłopiec jest przeszczęśliwy, wszyscy mają go dość. Jest troszkę nadpobudliwy i potrzebuje dużo ruchu. W końcu go zmęczyłam i poszedł się zdrzemnąć. Ich "ciocia" dziękuje mi za te chwile spokoju ;). 

Wreszcie robi się chłodniej i postanawiamy się przejść. Idziemy w czwórkę - praktykanci i Marek, jeden z chłopaków, którzy mieszkają z nami. Jako jedyny jest w stanie pogadać jako tako po angielsku. Przynajmniej się stara. Idziemy do sklepu, kupujemy sobie po piwie, do tego orzeszki, a ja jeszcze zaopatruję się w wodę. 

Marek prowadzi nas do miejskiego lasku. Po drodze widzimy uwiązane ptaki. Czy tak można trzymać zwierzęta?
Czy w takich warunkach można trzymać ptaki?
Przez lasek wiedzie wyasfaltowana, równiutka droga. Korzystają z niej biegacze, rolkarze i rowerzyści. Są również spacerowicze. Co jakieś 200 metrów przy dróżce znajdują się wiaty z miejscem na grilla czy ognisko. Zasiadamy w jednej z nich, komary tną nas na potęgę. Na szczęście wzięłam odstraszacz ;). Pogadaliśmy, posiedzieliśmy, pośmialiśmy się. Tak nam minął wieczór. Byliśmy z powrotem już o 21, ale za to poznałam kolejne miejsce, tak blisko mojego nowego domu.

A tak z innej beczki - wiecie może jak pozbyć się żywicy z ubrań? Pobrudziłam sobie spodnie ;(

czwartek, 11 lipca 2013

[SK] Wieża widokowa - widok na caaałe miasto

Poniedziałek, 8 lipca. Od rana praży słoneczko. Dzisiaj znów mamy spędzić dzień dzieciakami z zielonego domu. Poranki zawsze są leniwe. Wstaję w okolicach dziewiątej, prysznic, porządna pobudka. Potem idę na dół przynieść śniadanie. Dostaję kanapki na tacy, chleb z papryką. Gotuję wodę, zaparzam herbatę. Ot, normalny dzień. Leniwie. Genialnie. Rozkładam się na kanapie, włączam telewizor. Nawet nie ważne co leci, chcę się nauczyć rozróżniać słowa. Nie mam z tym problemów, gdy mówią wolno, ale programy telewizyjne czy radio to już inna bajka. No to ćwiczę ten słowacki. Po chwili patrzę na zegarek - już jedenasta.
Patrz! Umiem się huśtać na stojąco!
Około trzynastej przychodzą dzieciaki z zielonego domu. Zaskoczyli nas, to my mieliśmy iść do nich! Zbieramy się na szybko i idziemy razem na przystanek. W upale czekamy na autobus, a Roni opowiada mi co się z nim działo w tym czasie, gdy się nie widzieliśmy. Wreszcie wsiadamy. W centrum zmieniamy autobusy, ten drugi jakiś taki zatłoczony. Wchodzę z Ronim za rękę do środka, znajdujemy jedno wolne miejsce, siada. Strasznie tu rzuca, więc go trzymam, nie sięga nogami podłogi. Po dwóch przystankach miejsce obok niego się zwalnia, Roni łapie mnie za rękę i mówi "mimi siadaj". Nie wiem dlaczego, ale mówi do mnie "mimi". Jedziemy jeszcze z dziesięć przystanków, Roni co chwilę coś pokazuje mi za oknem. Ludzie w autobusie się nam przyglądają. Jest bardzo podekscytowany.
Plac zabaw ;)
Wreszcie wysiadamy i idziemy spacerować. Najpierw przechodzimy przez lasek. Idziemy na wieżę widokową, z której widać całe Koszyce. W okolicy jest również amfiteatr i plac zabaw dla dzieci. 4 kilometry dalej jest zoo. Wreszcie docieramy do wieży. I tutaj pierwsze zdziwienie - zamknięte. Okazuje się, że wieża jest zamknięta tylko w poniedziałki - coś tu jest nie tak z tą organizacją. W takim razie idziemy na "molo", jest niżej, ale widoki są piękne.
Piękne widoki
Potem dzieciaki szaleją na tym placu zabaw. Roni co chwilę coś mi pokazuje, chwali się ile razy może się huśtać na koniku, jak szybko biega, jak się potrafi podciągnąć. Ekstra zabawa ;). Po jakiejś godzinie, gdy wszyscy już obiegli całość, wracamy na przystanek. Siadamy w cieniu na murku i czekamy na autobus. Roni pokazuje mi tak potrafi gwizdać na trawie. Zaciekawiony Selczuk (praktykant z Turcji) również chce spróbować, nigdy tego nie robią. Po wielu próbach i błędach, w końcu rozumie co chłopcy starają się mu przekazać i również gwiżdże. Jacy zadowoleni!
Roni czyta tablicę informacyjną ;)
Po dniu pełnym przygód wracamy do domu, żegnam się z Ronim w autobusie, wysiadamy na różnych przystankach. Przytula mnie i mówi po polsku "Pa, mimi!" ;)

środa, 10 lipca 2013

[SK] Wizyta w Muzeum Techniki

Niedziela! Nie mogę uwierzyć, że to już cały tydzień w Koszycach. Czas mija mi szybko, ale też czuję się jakbym była tutaj od wieków! Atmosfera jest wspaniała, nie mam problemów z komunikacją i coraz lepiej poznaję słowacki.

Dzisiaj idziemy z innymi dzieciakami do Muzeum Techniki w Koszycach. Z dwóch powodów: po pierwsze jest tam dużo ciekawych eksponatów, a po drugie jest za darmo. O drugiej idziemy do drugiego rodzinnego domu dziecka i poznajemy paru urwisów. Od razu najlepiej dogaduję się z najmłodszym chłopcem o imieniu Roni. Ma prawie 7 lat i jest bardzo dumny, że od września pójdzie do szkoły. 

Idziemy całą grupą na przystanek autobusowy, rozmawiam trochę z ich "ciocią" - przesympatyczna kobieta. Gdy tylko podjeżdża autobus, Roni mnie instruuje gdzie mam usiąść. Posłusznie spełniam polecenia i gawędzimy całą drogę. Dojeżdżamy do centrum i teraz czeka nas krótki spacerek. Idziemy z Ronim "za rączkę", on opowiada mi o mieście i o mijanych obiektach (np. to jest gołąb, gołąb, gołąb, gołąb, rozumiesz?). Bardzo szybko uczę się od niego paru nowych słów. Jest cierpliwy i nie może uwierzyć, że ja nie mówię po słowacku, skoro przecież właśnie teraz hovorimy!
Na Hlavnej
W muzeum pierwsze sale to prehistoria, a dalej produkcja stali. Nie jest to zbyt atrakcyjne dla dzieci, więc staram się wszystko opowiedzieć co, jak się dzieje. Szybko mijamy te eksponaty i po chwili oglądamy telefony, maszyny do pisania, przyrządy do mierzenia i mnóstwo innych rzeczy. Roni biega zafascynowany i co chwilę mnie woła, żebym obejrzała to i to i to i to. A to co robi? A czemu to tak wygląda? Ku mojemu zdziwieniu rozumiemy się doskonale.

Zespół słowacki na scenie
Po jakichś dwóch godzinach wychodzimy z muzeum, zmęczeni i niemalże ugotowani. Czas na zmrzlinę (lody). Wszyscy dostajemy po jednej gałce, zajadamy się nimi w cieniu, odpoczywamy. A Roni nadal mi opowiada ;). Po chwili słyszymy muzykę. Okazuje się, że na scenie odbywa się prezentacja tradycyjnych piosenek, tańców i ubiorów słowackich. Przystajemy na chwilę, żeby obejrzeć panie w kolorowych sukienkach. Nawet "nasi" najmłodsi chłopcy byli zainteresowani występem.

Nawet "nasi" najmłodsi chłopcy byli zainteresowani występem.

wtorek, 9 lipca 2013

[SK] Zwiedzanie Koszyc, odpoczynek nad miejskim jeziorem

Weekend! Nadszedł 6 lipca i znów spotykam się z ludźmi z AIESEC. Dzisiaj naszym celem jest zwiedzenie Koszyc i pobyczenie się nad jeziorkiem (pogoda temu sprzyja!). Spotykamy się o 15 w centrum miasta. Od razu poznaję dwóch innych praktykantów - dziewczynę z Indonezji i chłopaka z Serbii. Razem ruszamy na Hlavną. Po drodze Emmy z AIESEC opowiada nam trochę o mieście. 
Prezent z Indonezji ;)
Pierwszy przystanek - podziemia. Szczerze mówiąc nie jest to nic specjalnego ani wyjątkowego. Do zwiedzenia mamy puste korytarze, są wprawdzie tabliczki opisujące, co tutaj kiedyś było, ale brakuje takiego klimatu starych czasów. No trudno.

Następnie ruszamy dalej, do katedry św. Elżbiety. Akurat odbywa się ślub, więc nie wchodzimy do środka z aparatami. Najciekawsza część wycieczki to wieża przy katedrze, można na nią wejść i obejrzeć miasto z góry. Tak właśnie robimy, schody są wąskie i kręte, w środku ciemnawo, nogi jeszcze bolą po wczorajszych wojażach w Tatrach, ale zdecydowanie warto się wspiąć na górę! Akurat okropnie wiało, ale widoki są genialne! Polecam wszystkim, opłata jest niewielka, także warto wejść. 

Katedra św. Elżbiety
Zaraz obok katedry znajduje się wieża Urbana z wielkim dzwonem, który jest tylko kopią zabytku. Oryginał od okropnego pożaru znajduje się przed wieżą, jest zrekonstruowany, ale już nie dzwoni. W środku wieży jest muzeum figur woskowych wciąż czekające na moją wizytę.
Wieża Urbana (fotka z Wikipedii)
Następnie obejrzeliśmy śpiewającą fontannę, budynek teatru (z zewnątrz) i przeszliśmy się zabytkowymi uliczkami Koszyc. Zapewne jeszcze tutaj wrócimy, żeby dokończyć zwiedzanie, ale tak nam dogrzało, że jedziemy się ochłodzić.
Plaża i jezioro w Koszycach
Wstęp w okolice jeziora jest płatny (ale niedużo), za to później leżaki i toalety są za darmo. Można wypożyczyć rowery wodne, pojeździć na nartach wodnych, (chyba) poskakać na bungee i wiele innych atrakcji. My po prostu poleżeliśmy na piasku, część poszła pływać. Było to genialne zakończenie zwiedzania.

[SK] Tatry! Štrbské Pleso, wodospad Skok

5 lipca. Ten dzień był bardzo intensywny. Wstałam o 6.40, żeby złapać autobus o 7.20, po czym pociąg o 8.15, kolejkę o 10.30 i tak oto znalazłam się w Tatrach Wysokich, a konkretnie w miejscowości Štrbské Pleso!

Jezioro w Štrbské Pleso
Zjedliśmy tam śniadanie, wypiliśmy kawę i zaczęliśmy wypoczywać. Warto zajrzeć do informacji turystycznej, gdzie można za darmo dostać przewodnik po Wysokich Tatrach w trzech językach (słowacki, polski i angielski). W środku znajdziemy również mapę, zdecydowanie polecam!
Widok z miejscowości
Obeszliśmy jezioro, zaznajomiliśmy się z okolicą i wreszcie wybrali miejsce do zdobycia. Ponieważ padał lekki deszcz i był to nasz pierwszy raz w tych okolicach wybraliśmy w miarę łatwą i krótką trasę. Poszliśmy nad wodospad Skok. Trasa miła i przyjemna, najpierw w lesie, później drzewa zmieniły się w karłowate sosny i krzewy. Przez większość czasu atakowały nas niegroźne muszki. Po dwóch godzinach wspinaczki naszym oczom ukazał się wodospad. Posiedzieliśmy, zjedliśmy kanapki, wypiliśmy wodę (niektórzy ze strumyka ;) i zaczęliśmy schodzić.

Widoczki ;)
Po południu Štrbské Pleso było dużo bardziej oblegane przez turystów. Zjedliśmy obiad i wykończeni czekaliśmy na kolejkę, która zabrałaby nas do Štrby, gdzie wsiedliśmy do pociągu. Znalezienie pustego przedziału nie było takie łatwe, ale w końcu nam się udało. Towarzystwo było mieszane, połowa rozmawiała po słowacku, połowa po angielsku. Dzięki temu przyciągaliśmy sporą uwagę w każdej okolicy, najbardziej zaciekawione były dzieci. Wycieczka była bardzo udana, wróciliśmy do Koszyc około 21. Wszyscy byliśmy wykończeni brakiem snu i wspinaczką. Już planujemy kolejną wyprawę w te rejony!

Wodospad!

Dostałam się na praktyki!

Jeszcze przez prawie 6 tygodni będę na praktykach w Koszycach, ale już wiem, że załapałam się na kolejne! Wracam do Polski 19 sierpnia, a już dzień później mam zacząć w firmie w Gliwicach. Chcą mnie przyjąć na przynajmniej 6 tygodni, ale jestem podekscytowana!

Mam 50 kilometrów w jedną stronę, chyba będę musiała sobie znaleźć jakieś lokum bliżej... Zobaczę później, jak na razie za bardzo się cieszę ;)

niedziela, 7 lipca 2013

[SK] Dzień leniwców

Kolejny już dzień, 4 lipca, mijał baardzo powoli. Właściwie nic znaczącego się nie działo, jedynie dostaliśmy prezent od dyrektorki rodzinnych domów dziecka w Koszycach - trochę słodkości i ceramicznego aniołka. Bardzo mi się spodobał! Na obiad była (jak zawsze) zupa warzywna i (uwaga!) klopsiki z sosem pomidorowym i ziemniakami. Wreszcie mięso!

Takie aniołki dostaliśmy!
Pytałam i właściwie nikt jeszcze nie wie, kiedy mamy zacząć pracować. Przebąkują coś o poniedziałku, ale to nigdy nic nie wiadomo. Jak na razie mam wakacje ;)

Z tych nudów wieczorem wybraliśmy się do kina na "Podfukari" czyli "Now You See Me" (Iluzja). Lekka i przyjemna rozrywka. Polecam! (Na szczęście filmy w kinach nie są dubbingowane tylko z napisami ;)

sobota, 6 lipca 2013

[SK] Wreszcie na miasto!

Dopiero 4 dnia zobaczyłam ponownie centrum, ale od początku!

Wstaliśmy wszyscy koło 7 rano, ponieważ mieliśmy do wykonania bardzo trudną misję - zameldować się, kupić bilety miesięczne i nowe karty SIM. Co ciekawe, do wszystkich tych rzeczy wymagany jest dowód tożsamości. 

Wsiedliśmy w autobus do centrum o nieprzyzwoicie wczesnej porze - 7:54. Najpierw sprawa meldunku, załatwialiśmy to w jakimś urzędzie. Dostaliśmy do wypełnienia jedną stronę, pytali tylko o podstawowe informacje i nie było kolejki, więc załatwiliśmy to w miarę szybko. Potem kierowaliśmy się w stronę centrum handlowego - przecież trzeba zjeść śniadanie. Wreszcie dorwałam moją ulubioną drożdżówkę z makiem! Potem w tym samym centrum poszliśmy kupić karty SIM. Podobno O2 jest najtańszym operatorem na Słowacji, ja nie wiem, ale u nas na pewno jest taniej! Kartę od razu rejestrują, biorą za to opłatę manipulacyjną - wydajesz prawie 4 euro, a na karcie masz tylko 1,8. Rozmowy do Słowacji (i Polski też!) to koszt 13 eurocentów za minutę. Drogo.

Trochę czasu upłynęło (ta rejestracja...) zanim pojechaliśmy do innej części miasta w celu zakupienia biletów miesięcznych. I teraz tak - te bilety to karty, na miejscu robią zdjęcie i drukują na karcie. Za coś takiego się płaci 6,8 euro. Dopiero potem trzeba zapłacić za odpowiednie przejazdy. Nie akceptują zwykłych polskich legitymacji studenckich - potrzebują europejskich. Po załatwieniu formalności wróciliśmy do centrum, na Hlavną. Odwiedziliśmy dom Sandora Marai - węgierskiego pisarza. Pooglądaliśmy zdjęcia Koszyc z XX wieku, wiele się zmieniło! Do obejrzenia jest również film, ale tylko w wersji słowackiej i węgierskiej. Potem wróciliśmy do domu dziecka na obiad.

Bilety jednorazowe na 30 minut
A na obiad oczywiście zupa warzywna trochę przypominająca kapuśniak i kluski na parze z powidłami w środku, posypane kakaem. Pycha! Po obiedzie poszliśmy z dzieciakami i ich wychowawczynią do ogrodu botanicznego. Przemierzyliśmy całe miasto, zmieniając autobusy, trolejbusy i tramwaje ze 4 razy. Po 40 minutach dotarliśmy na miejsce i... okazało się, że za 5 minut zamykają najciekawszą część. W takim wypadku wróciliśmy autobusem (jednym!) w okolicę "naszego" supermarketu. Przy okazji poszłam na zakupy, ceny są baardzo zbliżone do polskich, ale np. tutaj woda mineralna jest tańsza, a czekolada droższa. Oczywiście później poszliśmy na pyszne lody. Zmęczeni wróciliśmy do domu.

Chwila odpoczynku, kolacja i znów jedziemy do miasta. Tym razem spotykamy ludzi z AIESECu, żeby się lepiej zapoznać. Kilka godzin i kieliszków tequili później wracamy do domu już taksówką. Niestety komunikacja miejska w Koszycach funkcjonuje od 5 do 23, w godzinach nocnych kursują tylko specjalne autobusy, niestety nie w naszą stronę. W ten sposób przekonujemy się, że tutaj taksówki są tańsze niż na Śląsku!

piątek, 5 lipca 2013

[SK] Pora zacząć uczyć!

Po tych dwóch dniach pobytu znalazłam z otaczającymi mnie ludźmi wspólny język. Ja podłapałam trochę słowackich słówek, oni zaś polskich. Można powiedzieć, że dogadujemy się bez problemu. A jak się nie da językiem to się da gestami ;). W zupełnie innej sytuacji był Turek - Salczuk. Mówi po turecku i angielsku, trochę rozumie po niemiecku. Jeden chłopak w domu dziecka mówi po angielsku, zna podstawy. W ten sposób wychodzi zazwyczaj na to, że ja tłumaczę sobie ze słowackiego na polski, a potem Salczukowi na angielski. Jest śmiesznie, wszyscy się uczą nowych słów w różnych językach. 

Popołudnie spędziliśmy gawędząc na kanapie przed telewizorem. Leciały jakieś programy, ale wszystko zdubbingowane, więc ja rozumiałam jakieś 40%, a Salczuk nic ;). Na obiad mieliśmy zupę, tak jakby fasolową i puree z grochu z jakimś rodzajem pasztetu. Mięso było pycha, ale tej papki nie zjedliśmy. Wcale nam nie mieli tego za złe, pani w kuchni się śmiała z naszych min. Na podwieczorek dostaliśmy po jogurcie. Salczuk był zdziwiony, że tutaj się je 5 posiłków, a nie 3.

Po obiedzie przyjechała ostatnia praktykantka - Ola z Kalisza. Była zmęczona 10 godzinną jazdą autobusem, więc daliśmy się jej zdrzemnąć. Sami trochę poszlajaliśmy się po okolicy, po czym chłopaki zaczęli "rozmawiać" o sporcie. W końcu doszło do tego, że odbył się mecz piłki nożnej. Drużyny były mieszane z racji braku wystarczającej liczby osobników płci męskiej w okolicy.
Mecz na boisku w domu dziecka ;)
Było emocjonująco, gorąco i wreszcie przestało być tak przerażająco cicho w tej okolicy! Dzieciaki wyszły z pokojów, starsi wychowankowie wyszaleli się po (a niektórzy przed) pracy. Mecz przyciągnął nawet osoby mniej usportowione - mieliśmy kibiców. Od razu widać, że tchnęliśmy trochę życia do tego domu.

Znaleźli się też kibice!
Po godzinie wykończeni zawodnicy poszli pod prysznic, a potem zabraliśmy Salczuka i Olę do sklepu. Musieliśmy kupić jednorazowe bilety na autobus na kolejny dzień. Przy okazji poszliśmy też na lody. Wszyscy byli zachwyceni. Dzień zdecydowanie należał do udanych.

czwartek, 4 lipca 2013

[SK] Drugi dzień w Koszycach

Nie pisałam przez parę dni, ale mam zamiar nadrobić zaległości. Szczerze mówiąc dopiero wczoraj działo się coś wartego opisania.

Moje praktyki teoretycznie miały się rozpocząć pierwszego lipca. Teoretycznie. Cały poniedziałek miałam wolny, a na dodatek byłam sama wśród samych Słowaków, bo reszta jeszcze nie dotarła. Za dużo nie robiłam. Zjadłam śniadanie (chałka, margaryna i miód) i dowiedziałam się, że na Słowacji pije się wodę z sokiem - do śniadania, obiadu i kolacji. I do tego na zimno. Pomyślałam, że nie ma bata, muszę sobie kupić herbatę, bo tak na zimno do śniadania? Potem stwierdziłam, że muszę obejrzeć okolicę. Spacer po pobliskich uliczkach zajął mi około godzinę. Znalazłam kilka przystanków autobusowych, cmentarz, kościół i piekarnię. Podczas tej krótkiej włóczęgi dwa samochody się zatrzymały, a ich pasażerowie zaczęli bardzo szybko do mnie mówić po słowacku. Na szczęście po ichniemu "nie wiem" i "nie rozumiem" jest tak samo ;). Zdaje się, że pytali mnie o cmentarz, ale nie jestem pewna.

Główne wejście do kościoła w Koszycach.
Potem wróciłam na obiad. Dostałam jakąś zupę warzywną i langosze. Dla nich to wielki przysmak, mnie nie bardzo podchodziły. Jak dają to jem, więc jakoś to wszystko przełknęłam. Po południu był czas na małą drzemkę, po czym jeden z chłopaków pomieszkujących w pokoju obok zapytał, czy idę z nimi do sklepu. Jakieś 20 minut później dotarliśmy do supermarketu. Nic nie kupowałam, raczej sprawdzałam ceny i próbowałam zapamiętać nazwy produktów. Największe zaskoczenie dla mnie - maszyna do krojenia chleba, samoobsługowa. I wszyscy z niej korzystali. Może nie wiedzą jak smakuje pajda świeżo upieczonego chleba z masłem? Właściwie to masła też nie jedzą, raczej margarynę. Po wyjściu ze sklepu poszliśmy na lody. Budka mała, niepozorna, powiedziałabym nawet, że trochę ukryta. Ale za to jakie pyszne lody! I wielkie gałki! Pogadaliśmy chwilę i okazało się, że właściciel to Chorwat, sam robi lody, które sprzedaje, a owoce podobno kupuje na pobliskich targach. Dlatego w różne dni można kupić różne smaki. Cenowo też jak w Polsce - 40 eurocentów za gałkę. Pyycha ;)

Wróciliśmy, zjadłam kolację (chleb z margaryną i szczypiorkiem). Położyłam się, prawie zasypiałam, gdy usłyszałam pukanie w okno. Nie miałam pojęcia co się dzieje, pali się, czy co. Okazało się, że przyjechał praktykant z Turcji. Zajęło mu to 18 godzin i 3 środki transportu, ale dotarł. To dopiero determinacja! I tak minął mi drugi dzień pobytu w Koszycach.

poniedziałek, 1 lipca 2013

[SK] Košice dzień pierwszy

10:16 - wyjeżdżam ze stacji paliw w Sosnowcu i kieruję się w stronę Krakowa. Droga luźna, tłok jedynie w okolicach kościołów. Miasto omijam tą nowoczesną obwodnicą i wjeżdżam na A4 w kierunku Rzeszowa. Na początku ekstra, ale po chwili zaczyna lać... Zjeżdżam w kierunku Brzeska i jadę w ciągłym deszczu. W takich samych warunkach zatrzymuję się pod McDonald's i o 12:23 kupuję ciastko morelowe i cheeseburgera. Odpoczywam i obserwuję drogę - ruch nadal mały, w końcu to deszczowa niedziela. Ruszam w dalszą drogę, trasa jest łatwa, prowadzi przez wioski. Blisko granicy, w Muszynce, jest piękna cerkiew, ale niestety była zamknięta. Może będę miała więcej szczęścia w drodze powrotnej. 

13:14 - przekraczam granicę, droga na początku prowadzi przez las i zauważam, że więcej Słowaków jedzie do Polski niż Polaków na Słowację. Szczerze mówiąc nie widziałam w tamtej okolicy żadnego samochodu na polskich blachach. 
Słowacja!
Pierwsza rzecz, która mnie uderzyła w najbliższej wiosce - na wjeździe stoją liczniki prędkości z zainstalowaną kamerą. Nie wiem, czy robią zdjęcia, ale z pewnością nakłaniają do zwolnienia. Słowacy naprawdę respektują ograniczenia prędkości, 50 to 50, 30 to 30, a 90 to 90, ani mniej ani więcej. Główne drogi przypominają te nasze krajowe, ale te lokalne są tragiczne! Aż takich dziur nie ma w Polsce, a Słowacy i tak te swoje 50...

16:12 - jestem w Koszycach! Dzwonię do mojej "opiekunki" i czekam... 10 min., 20 min., 30 min. ... Wreszcie się zjawia - w króciutkich szortach i bluzce na ramiączkach (a akurat lało i było ok. 20 stopni ;). Chwilkę rozmawiamy i dowiaduję się, że musimy poczekać na inną dziewczynę, bo ona nie wie gdzie mamy jechać. No to czekamy... 5, 10, 15 minut i jest! Biegnie w deszczu z jakąś koleżanką. Dogadujemy się i jedziemy w dwa auta - one prowadzą.

Dojechałyśmy! Prowadzą mnie do pokoju, jest dwuosobowy, mam mieszkać z dziewczyną z Polski, która przyjedzie pojutrze. Mam łóżko, biurko, 2 krzesła i szafę dla siebie. W pokoju mamy również łazienkę. Wszystko schludne i czyste. Okno na południe ;)

Widok z mojego łóżka ;)
Zostawiam rzeczy i jedziemy do centrum. Zajmuje to jakieś 10 minut autem, po drodze dziewczyny opowiadają mi o mijanych budynkach. Parkujemy przy centrum handlowym, spotykamy innego stażystę - z Brazylii, który wyjeżdża za parę dni. Idziemy na główną ulicę, która (zaskakująco ;) nazywa się... Hlavná ulica! Szeroka, wyłączona z ruchu, pełna kawiarenek, cukierni, lodziarni, restauracji itd. Obeszłyśmy całość, po czym znalazłyśmy kolejnego stażystę - Borislava z Bułgarii. Razem odnaleźliśmy starą, zniszczoną synagogę. Podobno nie była nigdy wcześniej otwarta, teraz (mimo braku podłogi) znajduje się tam wystawa zdjęć i jest wyświetlany krótki film o słowackich Żydach podczas II wojny światowej. Wstęp jest bezpłatny, a wnętrze przepiękne.

(Prawie) cała nasza grupa w synagodze
Obejrzeliśmy i poszliśmy na kawę. Ceny tutaj są przystępne - 1,5 euro za capuchino. Za chwilę zjawił się kolejny chłopak, tym razem "lokalny" członek AIESECu. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy i zebraliśmy się. Odwieźli mnie do mojego nowego domu i pierwszy raz w tym mieście zostałam sama. Ale nie na długo, bo gdy tylko zaczęłam się rozpakowywać poznałam dyrektorkę tego domu dziecka. Chwilkę "porozmawiałyśmy", dostałam hasło do Wi-Fi i dowiedziałam się, że czeka na mnie kolacja. 

Pogadałam z rodzicami na Skypie, uspokoili się troszkę i poszłam na tą kolację. Dostałam wielką miskę rosołu z makaronem, którą ledwo zjadłam. Jednak pan, który mi towarzyszył stwierdził, że marnie wyglądam i dostałam jeszcze bagietkę z papryką "na później". A wtedy było już wpół do dziesiątej...

Wróciłam do pokoju, rozpakowałam się do końca, wzięłam prysznic i poszłam spać. I tak minął mi pierwszy dzień mojego wyjazdu ;)

Co zauważyłam - młodzi ludzie mówią po słowacku i angielsku, naprzemiennie bez problemów. Jednak ludzie starsi władają tylko słowackim, czasami również węgierskim. Doszłam do wniosku, że muszę zacząć się uczyć słowackiego, jeśli chcę się tutaj dogadać!