poniedziałek, 15 lipca 2013

[SK] Deszcz, buchty, deszcz, monopoly, deszcz...

12 lipca. Piątek. Pada, pada, pada, pada. Po śniadaniu razem z Markiem decydujemy, że zrobimy buchty (przepis po słowacku). Robi się je z ciasta drożdżowego, więc naturalnie najpierw trzeba zrobić rozczyn. I tutaj zaczynają się pierwsze schody - nie mam pojęcia jak to wytłumaczyć po słowacku. A przede wszystkim jak wytłumaczyć, że potrzebuję do tego filiżanki, a nie wielkiej miski? Po głośniejszej wymianie zdań, gestów, pokazów itd. dochodzimy do tego, że ja robię rozczyn a Marek patrzy. I krzyczy, że źle robię i trzeba iść po nowe drożdże. Dopiero 10 minut później, gdy drożdże już urosły, wreszcie mi uwierzył. I przyznał rację, że jednak wiem, co robię!

Wyszło na to, że Marek wie jak się zjada buchty, a nie jak się je robi ;). Do tego ponoć potrzebował mnie. No to cóż, trzeba chłopaka nauczyć. Wsypuję mu wszystko do miski i mówię, żeby wyrobił ciasto. Potem pokazuję mu, co ma robić. Załapał. Zrobił piękną kulkę i odłożyliśmy to na kolejne 30 minut. Faceci w kuchni są strasznie niecierpliwi, do tego stopnia, że Marek postawił naszą miskę z ciastem przed otwartym piekarnikiem i w ten sposób ją grzał, żeby było szybciej ;). 

Wreszcie ciasto wyrośnięte, czas na wałkowanie. Jako nadzienie ma nam służyć wieloowocowa marmolada. Wiadomo - jest twarda. Tutaj kolejny problem - wytłumaczyć po polsko-słowacku, że musi być twarda, bo w piekarniku zmięknie. Po kolejnej wymianie poglądów, Marek stwierdził, że jeśli się nie uda, to mam go zabrać do cukierni na oryginalne buchty. Cóż za niewiara! 

Buchty się pieczą tylko 20 minut. Zaraz po wyłączeniu się piekarnika, Marek zabrał się za skosztowanie jednej iii... okazało się, że są pyszne! Dla mnie smakują identycznie, jak polskie rogaliki z marmoladą ;) Pycha! No i nie muszę lecieć w tym deszczu do cukierni!

13 lipca. Sobota. Mieliśmy jechać w góry, pochodzić po dolinie i obejrzeć zamek. Mieliśmy. Ale leje. Od rana do wieczora leje. Znów zostajemy w domu. Mam już serdecznie dość tego nic-nie-robienia. Ja tak nie potrafię - żeby mieć całe dnie wolne? I podobno mają już nic więcej od nas nie chcieć. Ja tutaj zwariuję z nudów. Ostatnie konkretne zajęcie z dziećmi? W poniedziałek. Po co w ogóle tu przyjechaliśmy? 

Po obiedzie gram z dzieciakami w coś w rodzaju monopoly. Różnica jest taka, że kupuje się konie. I jest po słowacku. I nie ma wszystkich kart, pionków, pieniędzy, jest jedna kostka. Oprócz tego, mają jeszcze chińczyka. Ale nie możemy zagrać - nie ma planszy. Mają bardzo mało zabawek - dwie niekompletne planszówki, parę pluszaków i książek. No i telewizor. Spędzają przed nim całe dnie, okropnie się nudząc.

1 komentarz:

  1. Deszcze czasami potrafi zmienić nastrój i sytuację, ale jeśli wymyślimy dobry sposób ( gotowanie jak w poście) zawsze robi się weselej :)
    Pozdrawiam serdecznie Paweł
    http://twojwybortwojaprzyszlosc.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń