piątek, 2 sierpnia 2013

[SK] Kolejny dzień w lesie + leśny prezent

17 lipca. Środa. Dzisiaj mało się działo, jak zwykle. Przed południe spędziłam w naszej części domu, na śniadanie znów dostaliśmy kromki z margaryną. Pooglądałam wykłady na Courserze, zaliczyłam quiz i akurat była pora obiadowa (czyli około 13). Poszłam z Olą, bo Selczuk był na siłowni. Na obiad był... szczaw! Jakaś taka zielona papka z jajkiem na twardo. I do tego ewentualnie chleb. Szału nie ma... Wyszło na to, że wszyscy jedli tylko zupkę, jarzynową oczywiście. Ale ale! Idziemy do pobliskiego lasu! Z dwoma "ciociami" i wszystkimi dzieciakami. 

Najpierw wszystkim strasznie gorąco, wprawdzie lasek jest niedaleko, ale słonko porządnie grzeje. Tak nas zaskoczyli, że jako jedyne mamy krótkie spodenki i żadnej wody przy sobie. Zaraz po wejściu do lasu żałuję, że nie zdążyłam się spryskać odstraszaczem - komary tutaj mogą połykać w całości. Przynajmniej zrobiło się przyjemnie chłodno. Trochę błotka jest, w końcu niedawno porządnie lało. Dzieciaki wrzeszczą, biegają, nie słuchają cioć. Czuję się jak na wycieczce szkolnej w gimnazjum - całkowita samowolka. Ci najmłodsi ciągle coś jedzą - a to maliny, a to jeżyny, czasem nawet jagody się znajdą. W największych kałużach pływają kijanki, a czasem nawet małe zielone żabki. I człowiek od razu czuje się lepiej!

Trochę pochodziliśmy, ale najstarsze dziewczyny (właśnie w wieku gimnazjalnym) zaczęły marudzić. A bo nogi bolą, a bo nudno, a bo co tu robić, a bo komary strasznie gryzą (z tym akurat się zgodzę), a po co dalej iść? Pod takim ostrzałem pytań ciocie się uginają i zawracamy. Po drodze zbierają one pokrzywy, będą robić napój dla dzieciaków. Było w czym wybierać!

Właściwie nic więcej dzisiaj się nie działo. Późne popołudnie i wieczór jak zwykle - leniwe i bez konkretnego zajęcia. 

18 lipca. Czwartek. Obudziłam się, poszłam pod prysznic, potem chciałam zjeść śniadanie. Ale znalazłam na nodze kleszcza! No to szybko próbuję go wyciągnąć (to już mój drugi kleszcz, więc jako tako wiem co robić). Niestety ten egzemplarz trzyma się mocniej niż poprzednik. Wyciągnęłam tylko część. Szybciutko poszłam na górę, do dyrektorki. Mówię co i jak, dostałam adres przychodni, wskazówki dotyczące trolejbusu i jadę. Wcześniej jeszcze chciałam sprawdzić dokładnie na mapie, ale nie mam internetu (znów!).

Bez problemu trafiłam do budynku. Potem było gorzej. Zaczepiłam jakiegoś ratownika (a przynajmniej tak wyglądał) i pytam gdzie mam iść. Pogadał z kimś i zaprowadził mnie na piętro i mówi, żeby pukać po kolei to ktoś mnie przyjmie. No dobra, próbuję. Sześć różnych lekarek mnie odsyła, w końcu ktoś mnie zaprowadza do tej "właściwej". Tamta mówi, że owszem ona mnie może przyjąć, ale mi tego nie wyciągnie. Każe mi czekać pod zabiegowym, za chwile wychodzi pielęgniarka i mówi, że nie. Ona nie może, bo ona nie ma skalpela u siebie. No to mówię, że to tylko kleszcz, to nie trzeba skalpela to tylko wyjąć i już. Nie, ona nie może, trzeba chirurga. No dobra, to pytam gdzie ten chirurg. Nie ma. Będzie o 17, ale tylko godzinkę, więc trzeba być wcześniej kolejkę zająć. Miałam dość! Chcą mnie ciąć, żeby wyjąć pół kleszcza, a i to nie jest pewne, bo chirurg może wymyślić coś innego. Wróciłam w upale, bez jedzenia, do domu. 

Byłam kompletnie wyczerpana. To odsyłanie i całkowite olanie mnie wykończyło mnie psychicznie i fizycznie. Stwierdziłam, że dłużej tego niezdecydowania nie wytrzymam i się stąd zabieram. Zjadłam śniadanie, spakowałam się, wrzuciłam wszystko do samochodu i już po 13 byłam na stacji benzynowej w drodze do domu. Przyjechałam przed 18 do Katowic. A następnego dnia poszłam do mojej przychodni, dostałam antybiotyk i pani pielęgniarka bez problemu igłą wyciągnęła pozostałości mojego kleszcza. 

Tak się skończył mój wolontariat na Słowacji. Trochę smutno...

1 komentarz:

  1. Współczuję tego kleszcza.. nieprzyjemna sprawa, i na dodatek tyle komplikacji.
    Pozdrawiam Paweł Zieliński

    http://twojwybortwojaprzyszlosc.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń